czwartek, 29 marca 2018

"Głębia", nowy wymiar space opery?



Fantastyka sprzyja puszczaniu wodzy fantazji niezależnie od przyjętej formy opowieści (fantasy, s-f czy też coś innego). Obcy świat wymaga jednak szczegółowego przedstawienia aby był zrozumiały dla czytelnika. To powoduje, że w literaturze fantastycznej odnajdziemy dużo cykli powieściowych. Cykl cyklowi jednak nierówny. Logiczna i przekonywująca konstrukcja nowego uniwersum, umiejętne prowadzenie fabuły, wiarygodna kreacja bohaterów to elementy, które niełatwo połączyć w ciekawą dla odbiorcy całość. Jeśli powyższa sztuka uda się pisarzowi i do tego uzyska jeszcze pełne zawieszenie niewiary po stronie czytelnika, to otrzymamy coś od czego trudno się oderwać. Mając powyższe na uwadze cykl Głębia Marcina Podlewskiego jest mile zaskakującą pozycją.

Czego może oczekiwać czytelnik od wyżej wymienionego cyklu? Z rozmachem napisanej space-opery. Wielu odbiorcom może się wydawać, że ten gatunek jest na wymarciu. Trudno jest wykreować coś świeżego bez kalek z innych, podobnych dzieł literatury s-f. Do tego dochodzi jeszcze jedno ograniczenie. W przypadku twardej fantastyki pisarz ma tylko dwa wyjścia. Albo umieścić akcję w odległej, nieznanej galaktyce, albo mocno wybiec w przyszłość (najlepiej bez określenia dokładnego czasu akcji). Marcin Podlewski wybrał tę drugą możliwość. Oczywiście nie udało się uniknąć pewnych „zapożyczeń” z kanonu literatury fantastycznej. Uważny czytelnik i zarazem miłośnik s-f takie fragmenty wyłapie. Nie są one jednak rażące. Autor je na swój sposób na nowo definiuje.

Głębi dużo się dzieje. I tak w wypalonej galaktyce (w wyniku pewnej wojny) napotkamy obcych (najpierw tylko wspomnienie o nich) z którymi ludzkość nie może się porozumieć (co jest jak najbardziej logiczne), sztuczne inteligencje, zafascynowanych nimi sektę, graniczne księstwa, piratów, hackerów i wiele innych postaci i elementów wzajemnie się uzupełniających, zazębiających się i „wpadających” na siebie. Niemal każda wspomniana postać odgrywa znaczącą rolę w prowadzonej opowieści. Mimo nagromadzenia wzajemnie przeplatających się wątków czytelnik nie będzie miał wrażenia bałaganu. Akcja jest wartka ale nie pędzi na złamanie karku. Odpowiednie retrospekcje pozwalają bliżej poznać skonstruowane przez autora uniwersum ze swoimi legendami, przepowiedniami i wierzeniami. Podlewski świetnie buduje fabułę, nie wpadając w banały a zawarte w powieści opisy astronomiczne są wiarygodne. Wprawdzie elementarna wiedza techniczna i astronomiczna nie jest wymagana, ale z pewnością pomoże w lepszym zrozumieniu historii i będzie sprzyjać większej przyjemności z lektury. Wbrew pozorom nie jest to naiwna powieść w duchu Star Wars czy też serii Starship Resnicka. Głębi bliżej do rozmachu Diuny czy też Hyperiona/Endymiona.

W przypadku cykli powieściowych czytelnik ma dylemat. Czy czekać z czytaniem do zakończenia powieści, czy czytać kolejno ukazujące się części. Jak dotychczas Głębia ukazała się w 3 tomach i nie jest to koniec, więc wyboru specjalnego nie ma. Trzeba zaczekać na kolejny wolumin. Warto.
Grzegorz Cezary Skwarliński©  
  
Głębia - Skokowiec 2015 str. 720
Głębia - Powrót 2016 str. 792
Głębia - Napór 2017 str. 800








tekst pierwotnie ukazał się na portalu Wywrota.pl

wtorek, 27 marca 2018

Ani żadnej rzeczy... która jego jest

Ani żadnej rzeczy


Czym powinien charakteryzować się dobry thriller sensacyjny? Kilka elementów jest pożądanych. Jakaś tajemnica z przeszłości, tajne bractwo, służby specjalne, pościgi, w to wszystko wrzucony/a bohater/ka (najlepiej aby nie był zorientowany/a w sytuacji). Czy wtedy sukces jest gwarantowany? Niekoniecznie. Historię  trzeba jeszcze interesująco opowiedzieć, a im większa doza prawdopodobieństwa, tym lepiej. Powieść Ani żadnej rzeczy jest moim zdaniem przykładem na to, że nawet najlepszy pomysł można nieumiejętnie spożytkować.

Historia zaczyna się niemalże w hitchcockowskim stylu, czyli według zalecenia „film powinien zaczynać się od trzęsienia ziemi...” (wprawdzie to książka a nie film, ale wspomniana zasada może mieć tu zastosowanie). Po spektakularnym początku napięcie powinno rosnąć. Czy tak jest w przypadku tej powieści? Mam mieszane uczucia.  Autorka snuje opowieść o poszukiwaniu pewnego cennego starożytnego manuskryptu (choć z początku może się wydawać, że chodzi o coś zupełnie innego). Czego tutaj nie ma. Tajemnice nazistów, dzieci Hitlera, kontrowersyjna działalność kościoła katolickiego, służby specjalne, tajne bractwo, antynaziści, szyfry, Żydzi, kalejdoskop podejrzanych postaci. Jakby tego było mało czytelnik zaskakiwany jest dodatkowo wstawkami o początkach chrześcijaństwa (nieśmiertelna tematyka Marii Magdaleny, choć z odmiennej perspektywy). Taka mnogość elementów wbrew pozorom nie sprzyja sprawnemu prowadzeniu fabuły i odpowiedniemu budowaniu napięcia jakiego oczekuję po tego typu literaturze. Akcja wprawdzie toczy się wartko, ale często się potyka, a momentami niemal przewraca. Autorka niestety gubi się w wielości prowadzonych wątków (nielogiczności są denerwujące, a niektóre rozwiązania mogą wywołać u niejednego czytelnika uśmiech pobłażania). Po wielu, często nieprawdopodobnych perypetiach, doprowadza ostatecznie bohaterów do... punktu startu. Nie oczekujmy jednak rozwiązania nagromadzonych w powieści zagadek. Te nastąpią dopiero w drugiej części pt. Która jego jest.

Niestety mimo ciekawych pomysłów Ani żadnej rzeczy sprawia wrażenie kalki z Kodu Leonarda da Vinci Dana Browna. I to dość niedopracowanej kalki. Wspomniane wcześniej zagęszczenie wydarzeń, intryg i wątków niezbyt dobrze wpływa na odbiór całości. Do tego wszystkiego lektury nie ułatwia niechlujność redaktorska. Osobiście czytałem wersję e-bookową i musiałem brnąć przez liczne literówki, przestawione szyki wyrazów i niedokończone zdania.



Która jego jest


Na dalszy ciąg losów bohaterów z Ani żadnej rzeczy  trzeba było czekać 1,5 roku. Mając na uwadze bałagan jaki dominował w pierwszej części byłem nastawiony sceptycznie. Ciekawość jednak zwyciężyła. Nauczony doświadczeniem tym razem sięgnąłem po wersję papierową.

W tej części autorka nieco uspokoiła akcję. Nadal wydarzenia toczą się wartkim strumieniem, ale nie jest to już tak męczące tempo (mimo wszystko autorka nie uniknęła kilku nieprawdopodobnych w swej wymowie epizodów). Fabuła została uporządkowana. Aktywnych wątków jest mniej (niektóre zostały niestety  pozamykane bez wyjaśnień). Pojawiły się też nowe, ale są prowadzone z większą uwagą. Powieść czyta się lepiej (i to nie tylko z powodu lepszej pracy edytora). Zakończenia nie będę zdradzał, choć trzeba przyznać, że jest dość zaskakujące (za to jest ostateczne).

Jak wypada całość historii opowiedzianej przez S.M. Borowiecky? Miłośnicy twórczości Dana Browna odnajdą tu sporo zadowolenia, choć autorce do „mistrza” jeszcze trochę brakuje. Czytelnicy bardziej wymagający mogą być rozczarowani. Literatura typowo rozrywkowa. I wszystko byłoby całkiem dobrze gdyby więcej pracy poświęcono na uporządkowanie ilości wątków wedle zasady:często mniej znaczy lepiej.

Grzegorz Cezary Skwarliński ©

Artykuł pierwotnie ukazał się na portalu Wywrota.pl


S.M. Borowiecky
Ani żadnej rzeczy Wydawnictwo Szpalta 2015, str.234
Która jego jest Wydawnictwo Szpalta 2017, str. 269

poniedziałek, 26 marca 2018

Powrót

Wracam na bloggera po kilku latach przerwy. Blog.pl został zamknięty przez Onet.pl. Lubiłem tamtejszy system za prostotę. Łatwo dodawało się teksty i zmieniało layout. Blogger jest mniej przyjazny moim zdaniem.

Publikacje nie będą ograniczały się do recenzji.