czwartek, 25 lipca 2013

Ebooki w wydawnictwie ZŁOTE MYŚLI cz.1

Wydawnictwo "Złote Myśli" to jedno z pierwszych wydawnictw, które zaczęło wydawać wyłącznie ebooki. Tematyka szeroka, ale przeważają poradniki różnego rodzaju. Wśród proponowanych pozycji jest wiele bardzo ciekawych tytułów. Poniżej przedstawiam kilka bestsellerów i nowości.


Nowości
1. "Jak schudnąć i utrzymać ten efekt"

szczegółów dowiesz się tutaj













2. "Amatorski sport. Zawodowe myślenie"

szczegółów dowiesz się tutaj













3. "Rozgrywka desperata"

szczegółów dowiesz się tutaj














Bestsellery
1. "Mężczyzna od A do Z"


szczegółów dowiesz się tutaj













2. "Bogać się kiedy śpisz"


szczegółów dowiesz się tutaj













3. "Jak napisać, przepisać i z sukcesem obronić pracę dyplomową"


szczegółów dowiesz się tutaj






wtorek, 23 lipca 2013

Vox „X-Chants”

Charakter i egzotyka materiału zgromadzonego na płycie ma niezaprzeczalną wartość artystyczną i może dostarczyć wielu wrażeń. Wrażeń, które mogą okazać się... mistyczne.



Lubię wracać do tej płyty, mimo że nie należy do nowości (rok wydania 1997). Nie robię tego zbyt często, ale kolejne spotkania zawsze przynoszą swego rodzaju ukojenie, choć muzykę zamieszczoną na krążku trudno określić jako relaksacyjną. Nie jest to też pozycja, którą bez obaw można zaliczyć do kręgu muzyki elektronicznej, ale klimat i „elektroniczne tło” niosą ze sobą nieodparte skojarzenia.


Instrumenty elektroniczne mają tę właściwość, że właściwie użyte mogą stać się elementem wzbogacającym jakąś tradycyjną twórczość muzyczną. Trudno jednak stworzyć coś, co będzie odpowiednio współgrało. Coś, gdzie dodane brzmienia nie zdominują tradycji, jednocześnie stając się jej nieodłącznym elementem. Zadanie jest pozornie ułatwione, kiedy „na tapetę” trafiają utwory chóralne. Udanych przedsięwzięć jest jednak niezwykle mało. X-Chants niewątpliwie do nich należy. Niewielka obecność sztucznie generowanych dźwięków może niejednego miłośnika muzyki elektronicznej skutecznie zniechęcić do słuchania, nie mówiąc o religijnej tematyce. Jednak charakter i egzotyka materiału zgromadzonego na płycie ma niezaprzeczalną wartość artystyczną i może dostarczyć wielu wrażeń. Wrażeń, które mogą okazać się... mistyczne.


Krążek wypełniają utwory chóralne i partie solowe wczesnochrześcijańskiej, arabskiej kultury religijnej z Bliskiego Wschodu (m.in. obszar starożytnej Syrii). W odróżnieniu od tradycji chrześcijaństwa zachodniego, jak i wschodniego (prawosławnego) nie natkniemy się tutaj na głosy męskie, tylko na kobiece. Jest to bardzo charakterystyczne dla tej przedislamskiej kultury. Większość kompozycji została wzbogacona o brzmienia instrumentów elektronicznych. Nie stanowią one jednak motywu przewodniego (ani tym bardziej dominującego). Są umieszczone w głębokim tle i dodają zgromadzonym pieśniom nieuchwytnej subtelności. Do tego stopnia, że brak tychże brzmień przyczyniłby się w dużej mierze do zubożenia artystycznego materiału. Co można jeszcze napisać? W sumie już wystarczy. Trzeba X-Chants po prostu posłuchać. Posłuchać z otwartym sercem.

Na zakończenie krótka refleksja. Czy płyta nie powstała przypadkiem na fali zainteresowań twórczością religijną (głównie chorałami gregoriańskimi) jaka miała miejsce pod koniec lat 90-tych ubiegłego wieku (i trwa ze zmiennym nasileniem do dziś)? Nawet jeśli był to najważniejszy powód, dobrze się stało, że krążek pojawił się na rynku. W coraz większej powodzi komercji i „niemocy” twórczej kompozytorów (i to nie tylko w muzyce elektronicznej) stanowi mocny i jasny punkt.

Grzegorz Cezary Skwarliński ©
(artykuł pochodzi z portalu Wywrota.pl)

Vox
X-Chants
Erdenklang 71002, 1997





środa, 17 lipca 2013

Kwadryzm cyfrowy

Wielu artystów tworzy nieprzeciętne dzieła nie trafiając do szerszego grona odbiorców (są znani tylko w pewnych, dość wąskich kręgach). Przyczyny są różne i nie będę się nad nimi skupiał w tym miejscu.


Mirosław Śledź (ur. w 1961 w Gdyni), malarz samouk (z zawodu krawiec) zmagający się od dzieciństwa z postępującą głuchotą. Malować zaczął w 1991 roku, ale swój styl (kwadryzm) stworzył dwa lata później. Artysta brał udział w około 200 wystawach. Od roku 2012 związany z ogólnopolską grupą GAG z którą uczestniczył w wystawach i plenerach w Suwałkach, Warszawie, Łodzi, Poznaniu i Zabrzu. Twórczość autora zalicza się do nurtu „art-brut”, czyli sztuki surowej. Artysta nie był mi wcześniej znany mimo, że tworzy od ponad 20 lat. Stąd moje odczucie, że jego dorobek we własnym mieście jest trochę niedoceniany.


happening
Na zapowiedź wystawy Kwadryzm cyfrowy całkiem przypadkowo natrafiłem na Facebook'u. Po małym uzupełnieniu wiedzy, za pomocą internetu, na temat kwadryzmu postanowiłem wybrać się na wernisaż wspomnianej wyżej wystawy. Galeria Cordia w Gdyni nie była mi wcześniej znana. Jednak jako gdynianin z urodzenia nie miałem większych problemów w jej odnalezieniu. Jakież było moje zdziwienie, kiedy okazało się, że galeria mieści się w... suterenie. Ten fakt nie umniejszył jednak w żaden sposób doznań artystycznych. Niewielka wystawa jaka tam została zaprezentowana jest swego rodzaju przypomnieniem, że kwadryzm jest obecny w sztuce już od 20 lat. Tym razem autor zaprezentował kilkanaście prac, które zalicza do kwadryzmu matematycznego. Kwadryzm cyfrowy zaś uczestnicy wernisażu mieli okazję poznać na trawniku przed galerią w ramach happeningu. Trudno powiedzieć do kiedy będzie trwała wystawa i w jakich godzinach można oglądać obrazy (otwarcie nastąpiło w 13.07.2013). Mam nadzieję, że krótki fotoreportaż z imprezy, znajdujący się pod niniejszym artykułem, trochę przybliży kameralną atmosferę miejsca i wydarzenia.


fragment wystawy
Galeria Cordia
Niezależna galeria Cordia (w zasadzie Concordia, jak przyznał sam artysta) mieści się w bloku (w niewielkiej suterenie) w Gdyni Chyloni. Pomieszczenie spełnia też rolę pracowni. Wejście do galerii znajduje się od strony ulicy Morskiej, ale szyld nie jest zbyt zauważalny ze względu na tereny zielone.







happening


Kwadryzm
Mirosław Śledź zainspirowany kubizmem wyeliminował z tego stylu wszelkie okrągłości. Zostawił tylko proste, geometryczne formy. Tak powstał kwadryzm (określenie artysty). Styl jednak ewoluował i z czasem część obrazów zaczęła jednak zawierać elementy zaokrąglone.

happening
happening

fragment wystawy
happening

















Relacjonował i fotografował
Grzegorz Cezary Skwarliński 

(artykuł pochodzi z portalu Wywrota.pl)



poniedziałek, 15 lipca 2013

Sinusoidal „Out of the Wall”

Zespół jest doskonałym przykładem jak należy realizować swoje pomysły, czerpać inspiracje z bogatej skarbnicy muzyki, nie zaniedbując własnych idei.



Uważni czytelnicy pewnie zauważyli, że często w swoich tekstach posługuję się terminami „klasyczna muzyka elektroniczna” i „nowa elektronika”. Jaka jest różnica między tymi dwoma nurtami muzyki elektronicznej? W maksymalnym uproszczeniu można powiedzieć, że klasyczna muzyka elektroniczna wywodzi się z tzw. muzyki mechanicznej i sięga korzeniami początku XX w. Właściwy jej rozwój nastąpił dopiero po zbudowaniu pierwszego funkcjonalnego syntezatora w 1963 (gatunki to m.in. berliner schule, krautrock, british school). Nowa elektronika zaś to nieoficjalny termin dla twórczości wyrosłej z muzyki tanecznej/klubowej lat 80. XX w. bazującej głównie na technice samplingu (gatunki to m.in. down tempo, drum'n'bas, chillout, electropop, IDM, chillwave, itp.). Nurty te coraz mocniej wzajemnie się przenikają. Powoduje to, że trudno obecnie jednoznacznie sklasyfikować twórczość spod znaku muzyki elektronicznej. Czy to jednak takie ważne, kiedy do rąk słuchacza trafia twórczość intrygująca i niebanalna, czerpiąca pełnymi garściami inspiracje zarówno z jednego, jak i drugiego nurtu? Wydaje mi się, że nie.

Nie ukrywam, że po Out of the Wall, pełnowartościowy debiut grupy Sinusoidal, sięgałem z pewną obawą. Zapowiedź w postaci epki (Sinusoidal EP) z jednej strony zachęcała oryginalnością, z drugiej wzbudzała obawy: czy różnorodność zawartych na pełnym albumie kompozycji nie przyczyni się do „zgubytegoż albumu, czy stylistyczne „rozdarcie” epki nie przeniesie się dalej.

Out Of The Wall to 11 kompozycji autorstwa Michała Siwaka i Adrianny Styrcz. Zespół ciąży dość wyraźnie ku mieszance IDM, chillwave i down tempo z charakterystycznymi elementami trip-hopu. Mieszance dość mocno podszytej nu-jazzem. Próżno tu szukać mrocznych klimatów obecnych na Sinusoidal EP. Znajdziemy za to kompozycje zwiewne, delikatne, „falujące”. Urzeknie ambientowe wyczucie przestrzeni, zaskoczą ciekawe harmonie upstrzone selektywnymi trzaskami, pobudzi tri-hopowy bit. O dziwo, nie przeszkadza mi tu śpiew Ady (w klasycznej muzyce elektronicznej uważam wokal za zbędny element). Wręcz przeciwnie, przy tak oszczędnych w barwy kompozycjach głos wokalistki oryginalnie je wzbogaca, buduje niecodzienny klimat. Klimat momentami oniryczny, momentami impresjonistyczny, momentami relaksujący. Może się przez to wydawać, że album długogrający jest mniej spójny gatunkowo niż starsza od niego epka. Moim zdaniem tak nie jest. Zauważalna różnorodność nie jest mankamentem, a po głębszym zapoznaniu się z zawartością płyty okazuje się, że spełnia na swój sposób rolę spinającą. I byłoby idealnie gdyby nie słodkawy (kołysankowy), nie pasujący do całości (przez brak wokalu?) zamykający album utwór Out of the wall. Miejmy na uwadze, że to debiut, potknięcie więc do zaakceptowania.

Odkąd piszę na temat muzyki elektronicznej, zawsze twierdziłem, że jest to pole działalności, gdzie można wyczarować niezwykłe, oryginalne klimaty pod warunkiem, że biorą się za to odpowiednie osoby. Osoby z wizją, wyczuciem artystycznym i nie unikające poszukiwań. Sinusoidal jest doskonałym przykładem, jak należy realizować swoje pomysły, jak czerpać inspiracje z bogatej skarbnicy muzyki, nie zaniedbując własnych idei. Duet postawił wysoko poprzeczkę. Zobaczymy co pokaże na drugiej płycie (o ile powstanie). Płycie tak naprawdę najważniejszej dla każdego twórcy. 
Grzegorz Cezary Skwarliński © 2011
(artykuł pochodzi z portalu Wywrota.pl)


 

Sinusoidal
Out of the Wall 
Luna Music 2011, LUNCD263


niedziela, 14 lipca 2013

Peter Sloterdijk „Kryształowy pałac”

Kryształowy pałac – budowla ze szkła i stali powstała na Wielką Wystawę z 1851 w Londynie. W 1854 po zakończeniu wystawy przeniesiony (i powiększony) do dzisiejszego Upper Norwood. W 1936 spłonął. Pałac uchodził za symbol dziewiętnastowiecznego postępu. 
 


Peter Sloterdijk – filozof, eseista i publicysta. Zasłynął m.in. rozprawą Krytyka cynicznego rozumu i monumentalnym dziełem Sfery. Zajmuje się teorią nowoczesności i współczesnego kapitalizmu, analizuje sztukę współczesną i popkulturę.

Im Innenweltraum des Kapitals (W wewnątrz-świato-przestrzeni kapitału)  –  tak brzmi tytuł oryginału. Mało „nośna” nazwa, która miałby nikłe szanse zwrócenia uwagi polskich czytelników. Polski wydawca, na szczęście, zmienił tytuł książki na bardziej przystępny (i bądź co bądź intrygujący) – Kryształowy pałac. Motyw pałacu przewija się przez cały esej, mimo że tematem przewodnim jest globalizacja. Został zapożyczony przez autora od Dostojewskiego (dla którego wspomniana budowla oznaczała świątynię konsumpcji). Dla Sloterdijka „pałac” to przede wszystkim odzwierciedlenie współczesnego modelu życia. Kryształowa powłoka nad głowami konsumentów, swoista cieplarnia bezpieczeństwa. Myliłby się jednak ten, kto by pomyślał, że jest to kolejna pozycja o tematyce ekonomicznej. Sloterdijk przedstawia wprawdzie proces globalizacji, ale z zupełnie innej, dość zaskakującej strony.

Opowieść swoją snuje już od czasów... Kolumba. Omawia kolejne podboje, „ekspansje” i wielkie odkrycia podróżników europejskich prowadzące do ziemskiej globalizacji z pozycji filozofa. Lektura uzmysławia jednak, że to nie tylko filozoficzny wywód (zresztą napisany wyjątkowo sprawnie, niemal z literackim zacięciem) o wspomnianej globalizacji, ale też o historii i epoce posthistorycznej. Epoce, w której notabene żyjemy, gdzie rządy państw wykorzystują niemal wszystko jako element swego rodzaju opowieści. Opowieści, która według autora historią już nie jest. Opowieści dziwnej i niezrozumiałej dla większości ludzkości. Opowieści, w której znudzeni (zgnuśniali) konsumenci oczekują „niezbędnych do życia” atrakcji i towarów. Opowieści o wygenerowanej i zaplanowanej rzeczywistości, gdzie zachowujemy tylko pozory wyboru (jest w założeniu z góry przewidziany), gdzie tak naprawdę nie liczą się już żadne umiejętności z wyjątkiem jednej – sztuki robienia kariery (a właściwie sztuki gromadzenia pieniędzy). Mimo to niewiele jednostek jest zdolne opuścić wygodną, spokojną i znaną cieplarnię na rzecz prawdy, która jest gdzieś na zewnątrz (poza tytułowym pałacem).

Nieodparcie nasuwają mi się skojarzenia z twórczością Philipa K. Dicka. Pisarz ten w większości swych powieści „przemycał” niepokojącą myśl, że rzeczywistość, w której żyjemy jest tylko iluzją, niemal doskonałą imitacją, nie jest prawdziwa, że wymyślono ją na potrzeby „maluczkich”.

Książka nie jest łatwa w lekturze. Pełno tu metaforycznych odniesień, nowych pojęć, neologizmów. Momentami ma się wrażenie, że jest trochę przeintelektualizowana. Czytelnicy, którzy nigdy nie mieli styczności (choćby pobieżnej) z filozofią lub ewentualnie jej historią, mogą mieć trudności w zrozumieniu niektórych wywodów autora. Esej Im Innenweltraum des Kapitals ukazał się w 2004 roku. Moim zdaniem nie stracił jednak w żaden sposób ze swojej aktualności. Powstaje nawet pytanie, czy obecny kryzys nie jest może kolejnym wątkiem opowieści z cieplarni?

Strona internetowa wydawcy informuje, że Seria Idee ma za zadanie wprowadzić do polskiego obiegu prace z zakresu filozofii i socjologii politycznej, a jej celem jest m.in. systematyczna budowa intelektualnej bazy dla ruchów lewicowych oraz zmiana sposobów myślenia o najistotniejszych kwestiach współczesności. Książka Sloterdijka nie wpisuje się moim zdaniem do końca w cele serii. Na pewno zachęca do zmiany sposobu myślenia, ale czy buduje bazę dla wspomnianych ruchów (notabene Sloterdijk także je „ruga” w swoim eseju), nie mówiąc o ograniczonej dostępności pozycji nie tylko ze względu na cenę?



Grzegorz Cezary Skwarliński © 2011
(artykuł pochodzi z portalu Wywrota.pl)



Peter Sloterdijk Kryształowy pałac
Tytuł oryginału: Im Weltinnenraum des Kapitals
Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2011
Seria Idee, t. 26, str. 336


sobota, 13 lipca 2013

Bubble Chamber „Live @ S.F.I.N.K.S 700”

Dubstep - gatunek muzyczny przesiąknięty elementami dubowymi (ciężkie basy, przestrzenie i delaye) często połączonymi z motoryczną perkusją, czasami nawiązuje do drum'n'bass. Podstawę stanowi generowany elektronicznie subbass, który jest potem dodatkowo przetwarzany. Specyfika gatunku utrudnia występy „na żywo”.


Bubble chamber, czyli komora pęcherzykowa - urządzenie służące do obserwacji śladów cząstek elementarnych (promieniowania jonizującego), aktualnie nie stosowane. Bubble Chamber to także powstały niedawno (2011) trójmiejski zespół eksplorujący obszary muzyki elektronicznej (dokładnie tzw. nowej elektroniki). Czyżby grupa nawiązując do nazwy wspomnianego urządzenia chciała podkreślić niecodzienny rodowód swojej twórczości? Bardzo możliwe.

Zespół jest autorskim projektem trójmiejskiego basisty Michała Góreckiego. Muzyk zainteresowany dubstepem postanowił zebrać wokół siebie artystów, którzy podobnie jak on próbowali na żywo odtworzyć klimat znany z klubów (czyli obszaru niejako zarezerwowanego dla DJ-ów). W ten sposób powstał Bubble Chamber w składzie: Michał Górecki – gitara basowa, Jacek Prościński – perkusja i Jakub Cisłowski (DJ Nawias) – urządzenia elektroniczne.

Mimo krótkiego stażu trio kilkakrotnie koncertowało. Efektem jednego z występów, jaki miał miejsce w sopockim klubie Sfinks 700, jest EP-ka pt. Live @ S.F.I.N.K.S 700. Co niesie ze sobą ta niespełna 30-minutowa pozycja? Na słuchaczy czeka pięć energetycznych kompozycji. Słychać, że zespół wykorzystuje nienowy pomysł łączenia instrumentów klasycznych z elektronicznymi (w dodatku w wykonaniu na żywo). Na pierwszy „rzut oka” przypomina to nieco dokonania grupy To Rococo Rot. Jest to jednak jedyne podobieństwo. Bubble Chamber garściami czerpie z estetyki dubstepu, wykorzystuje elementy drum'n'bass, dubu i breakbeatu a nawet zahacza o stylistykę reggae (rewelacyjny moim zdaniem Trip to Kingston). Kompozycje zostały rozpisane na instrumenty nieelektroniczne ale ostateczne brzmienie obrabiane jest elektronicznie i to w czasie rzeczywistym. Mało kto pozostanie obojętny na to, co dotrze do uszu. Różnorodność stylów nie powoduje wbrew pozorom kakofonii. Muzycy umiejętnie lawirują między gatunkami. Nieraz (dzięki mocnemu basowi) przyprawią słuchacza o „masaż wnętrzności”. Nieraz zaskoczą nie tylko perkusyjnymi improwizacjami. Odgłosy z widowni przypomną zaś jak występ zespołu został entuzjastycznie przyjęty. Tytułem podsumowania można obrazowo powiedzieć, że dźwięki generowane przez „pęcherzyki” są zakorzenione w przestrzeni. Czy tej wokół nas, czy może tej bardziej abstrakcyjnej międzyplanetarnej, to już zależy od odbiorcy. Trochę szkoda, że ta energetyczna uczta dźwiękowa trwa tak krótko. Bubble Chamber udowadnia, że elektroniczny i raczej studyjny z ducha dubstep sprawdza się także grany całkowicie na żywo.

Lider grupy zapowiada, że wydanie EP-ki to dopiero początek. Nie zwykłem bawić się w proroka, ale przy odrobinie szczęścia (i przychylności ewentualnych wydawców) formacja ma duże szanse (i wszelkie atuty) aby wypłynąć na szerokie wody. Rzadko na polskiej scenie pojawiają się tak ciekawe przedsięwzięcia. I to na światowym poziomie. 

Grzegorz Cezary Skwarliński © 2012
(artykuł pochodzi z portalu Wywrota.pl)


Bubble Chamber
Live @ S.F.I.N.K.S 700
CD (EP), Emess Media 2012


piątek, 12 lipca 2013

Krzysztof Romański „Wszystkie żagle prowadzą do Gdyni”

Istnieją trzy ideały piękna: kobieta w tańcu, rumak w galopie i fregata pod pełnymi żaglami (Honore de Balzac)


Fotograf powinien oglądać dużo zdjęć. Jest to jeden z elementów doskonalących warsztat. Też to robię, ale raczej stronię od albumów fotograficznych. Trudno powiedzieć dlaczego. Może ze względu na mnogość (wbrew pozorom) takich wydawnictw, może ze względu na cenę, a może ze względu na miałkość większości tego typu pozycji? Czasami jednak zdarza się, że trafiają do mnie tego typu publikacje. Z jakością bywa różnie. Coraz częściej mam wrażenie, że autorzy zdjęć zawartych w takich wydawnictwach albo mają dużo pieniędzy, albo znaleźli odpowiedniego sponsora (wydanie albumu nie należy do tanich przedsięwzięć), albo mają jakieś znajomości. Taki, ujmijmy to umownie, „nurt wspomagania”. Fotografie, jakie zobaczymy, w dużej mierze nie zachwycają (są wręcz przeciętne).

Przy pierwszym, pobieżnym zaznajomieniu się z albumem Wszystkie żagle prowadzą do Gdyni można dojść do błędnego wniosku, że pozycja zalicza się do wspomnianego wyżej trendu. Szczególnie, że autor jest związany zawodowo z Urzędem Miasta Gdyni. Jednak po bliższym poznaniu i poświęceniu odrobiny czasu na lekturę tekstu, towarzyszącego fotografiom, wyłania się zupełnie inny obraz. Obraz, który był już zauważalny w pierwszym albumie autorstwa Krzysztofa Romańskiego Gdynia - słoneczne miasto pod żaglami (wydanie 2010, przedstawiał zlot żaglowców The Tall Ships’ Races 2009). Obraz, który można zamknąć słowami: „duch żeglarstwa”.

Wszystkie żagle prowadzą do Gdyni to fotoreportaż (ponad 100 zdjęć) ze zlotu The Culture 2011 Tall Ships Regatta, który odbył się we wrześniu 2011 w Gdyni. Fotografie pokazują imprezę przez pryzmat jej najważniejszych momentów. Opowieść zaczyna się od chwili, kiedy pierwsze żaglowce wpływały do Gdyni. Powspominamy też paradę załóg i „las masztów” w porcie. Zobaczymy zdjęcia reportażowe przemieszane z krajobrazowymi oraz takimi, które można uznać za artystyczne (np. żaglowce o wschodzie słońca). Opowieść zakończy się paradą wszystkich jednostek pod pełnymi żaglami na morzu. Nie wszystkie zamieszczone w albumie fotografie są doskonałe pod względem kompozycyjnym, ale niosą ze sobą niepowtarzalny żeglarski klimat regat. Wrześniowe słońce też miało swój udział.

Obowiązki zawodowe autora pomogły w pewien sposób w uzyskaniu ciekawych fotografii (nie wszyscy chętni fotograficy mieli możliwość uczestniczenia w przedstawianym wydarzeniu z pokładu jednostki pływającej). Nie jest to jednak warunek konieczny do uzyskania interesujących zdjęć. Jak sam autor przyznał, w trakcie „wodowania” albumu fotograf jest jak myśliwy. Musi trafić w odpowiedni moment i oddać celny strzał. W publikacji mamy wiele takich „upolowanych” kadrów. Trzeba przyznać, że Krzysztof Romański jest dobrym „myśliwym”. Do tego dobrym obserwatorem.

Niestety jest w książce kilka niedociągnięć w postaci nieostrych fotografii. Szczególnie jedno (ze strony 71) mocno zwraca uwagę swoją niedoskonałością. Nie wygląda to dobrze, a nie sądzę, by był to zamiar autora. Redaktor wybierający fotografie nie popisał się (chyba, że to błąd drukarni).


Grzegorz Cezary Skwarliński © 2012
(artykuł pochodzi z portalu Wywrota.pl)


Krzysztof Romański
Wszystkie żagle prowadzą do Gdyni
album fotograficzny
Oficyna Wydawnicza High Limit, Gdynia 2012
str.72, oprawa twarda



czwartek, 11 lipca 2013

Małgorzata Brzoza i Piotr Rachoń „Słownik uczuć i emocji”

Psychologią interesuję się od jakiegoś czasu. Jeśli nadarza się okazja, a tytuł publikacji w jakiś sposób mnie przyciąga, sięgam po literaturę o tej tematyce. Słownik ma uczyć werbalizacji uczuć, wyrzucania z siebie emocji, rozmawiania o problemach, radzenia sobie z kłopotami. Czy tak jest w istocie? 

    















Przyznaję, że Słownik uczuć i emocji nie zwróciłby specjalnie mojej uwagi, gdyby przypadkiem nie trafił w moje ręce. Książkę można uznać za próbę nieencyklopedycznego i niekonwencjonalnego zdefiniowania 462 pojęć (uczuć, emocji, postaw, nastrojów). Środkową, najobszerniejszą część Słownika tworzy swoisty dialog Małgorzaty Brzozy (pisarki i numerologa) i Piotra Rachonia (muzyka, pianisty i jazzmana). Zanim jednak dojdziemy do istoty, musimy przebrnąć przez przedstawienie konsultanta psychologii (zupełnie niepotrzebna „reklama”), dwa wstępy, próbę definiowania pojęć i postaw z punktu widzenia autorki i od strony psychologicznej (szczególnie ciekawy był dla mnie fragment wiążący numerologię z koncepcją osobowości Gurdżijewa), głos psychologii medycznej i listę omawianych pojęć. Czytelnicy obeznani z terminologią psychologiczną mogą, bez szkody dla lektury, ominąć te fragmenty.

Słownik trudno zakwalifikować do typu literatury leksykonowo-słownikowej. Trzon książki stanowią krótkie rozmowy na temat danego pojęcia z listy uczuć i emocji. To niezaprzeczalnie świetny pomysł. Z jego realizacją jest już trochę gorzej. Małgorzata Brzoza rozpoczyna dyskusję/dialog i nakłania do zwierzeń Piotra Rachonia. Początkowo rozmówcy za bardzo dążą do osiągnięcia czegoś na modłę uczonego dyskursu. Z czasem rozmowa rozwija się i odchodzi od takiego kształtu, choć autorka nie potrafi do końca porzucić dość denerwującego „napuszenia” (próby kreowania się na osobę przekonaną o swojej wyższości i uduchowieniu). Jej rozmówca jest za to macho (przynajmniej początkowo odnosi się takie wrażenie). Dobrze się dzieje, że Piotr Rachoń porzuca ten fałszywy wizerunek poprzez częste powroty do koszmarnych przeżyć z dzieciństwa, do błędów młodości, do nałogów. Szkoda, że nie pomaga to zbytnio ogólnemu wrażeniu. Konwersacja jest dość nierówna, czasami zbyt górnolotna, czasami zbyt mroczna. Można nawet popaść w przekonanie, że ma się do czynienia z nietypową rozmową pacjenta i psychoanalityka (raz zwierzał się pacjent, raz terapeuta). Czy było to świadome zamierzenie? Nie wydaje mi się. Wrażenie jest jednak dość niemiłe możemy się poczuć jak niepotrzebni obserwatorzy pewnej terapii. Mimo tych niezaprzeczalnych moim zdaniem wad, duży plus należy się za odwagę, za zdecydowanie się na swoisty ekshibicjonizm psychiczny i nieskrępowanie rozmówców.

Słownik ma uczyć werbalizacji uczuć, wyrzucania z siebie emocji, rozmawiania o problemach, radzenia sobie z kłopotami. Czy tak jest w istocie? Na to pytanie nie odpowiem. We mnie pozostawił mieszane uczucia.
    


Integralną częścią książki jest płyta z kompozycjami Piotra Rachonia pt. Biały wiodący wiatr (nasuwa się nieodparte skojarzenie z rytualnym kalendarzem Majów Tzolkin). Na krążku spotkamy, utrzymane w jazzowych klimatach, intrygujące pomysły kompozytorskie. Niestety dziwna plątanina (w większości zbędnych) dźwięków przyćmiewa je, wręcz „dusi”. Wydaje się, że kompozytor czegoś szukał, już niemal znalazł, ale na rozstaju poszedł drogą pierwotnie nie zamierzoną. Drogą być może ciekawszą, na pewno trudniejszą, ale zbyt udziwnioną. Dla wielbicieli współczesnego jazzu interesująca propozycja. Reszcie słuchaczy raczej odradzam.

Grzegorz Cezary Skwarliński © 2010
(niebieska magnetyczna małpa)
artykuł ukazał się pierwotnie na portalu Wywrota.pl


Małgorzata Brzoza i Piotr Rachoń
Słownik uczuć i emocji
wydawnictwo Kos 2005
str. 352, oprawa miękka.

Piotr Rachoń
Biały wiodący wiatr


środa, 10 lipca 2013

Pasi Mi To! „Rumi”

W takim morzu muzycznych barw łatwo się pogubić, ale zespół zadziwiająco umiejętnie w nim „pływa” momentami wręcz „szarżując”.


Premiera debiutanckiej płyty grupy Pasi Mi To! zatytułowanej Rumi miała miejsce na scenie Alter Space festiwalu Open'er w Gdyni w lipcu 2010 r. Kiedy niewiele później sięgnąłem po ten krążek, nie wysłuchałem go do końca. Trochę mnie zmęczył. Być może była to wina panującego upału. Ponieważ niczego na samym początku definitywnie nie skreślam, dałem „drugą szansę” płycie i nie żałuję. W zmienionych warunkach miałem zupełnie inne doznania. Doznania pozytywne.

Krążek zawiera około 40 minut muzyki, ale za to jakiej. Płytę wypełniają krótkie rytmiczne piosenki (z wyjątkiem ostatniej kompozycji Kształty). Przedziwne połączenie folku, post-rocka, ambientu i zawadiackiego free-jazzu z poetyckimi tekstami Rumiego (perski poeta z XIII wieku, mistyk, twórca zakonu wirujących derwiszy ). Spotkamy tu dźwięki gitary o jazzowym podłożu, transową niemal barwę saksofonu, mocno rozbudowaną jazzowo-rockową sekcję rytmiczną i instrumentów dętych, a nawet elektroniczne sample (np. Bez-przestrzeń). Połamany momentami rytm i mistyczne teksty Rumiego (opublikowane także na wkładce) dopełniają obrazu tego muzycznego „szaleństwa” (nasunęło mi się nieodparte skojarzenie z zespołem Madness, chociaż to całkowicie inna muzyka). W takim morzu barw łatwo się pogubić, ale zespół zadziwiająco umiejętnie w nim „pływa” momentami wręcz „szarżując”. Na koniec trzeba wspomnieć o utworze Kształty. To jakby dwie kompozycje przedzielone mylącym fragmentem ciszy. Pierwsza część nie odbiega od całości płyty, druga to... kakofoniczny (niemal industrialny) zbiór dźwięków. Artyści zaszaleli w finale, czy to taki końcowy żart? Według mnie zupełnie niepotrzebny element.

Czy to co robi Pasi Mi To! to dobry pomysł na granie? Z pewnością. Chociaż nie skupiam się na tego rodzaju twórczości, ale ciekawych doznań muzycznych nigdy za wiele. Słuchanie jednak wymaga pewnego zaangażowania i to nie tylko ze względu na teksty. Mimo wszystko Pasi Mi To! mi pasi.


Grzegorz Cezary Skwarliński © 2010
(artykuł ukazał się pierwotnie na portalu Wywrota.pl)


Wydawca: Falami Marcin Babko www.falami.pl




wtorek, 9 lipca 2013

Gotan Project „Tango 3.0”


Od dobrych kilkunastu lat zajmuję się recenzowaniem twórczości z kręgu muzyki elektronicznej. Nie oznacza to jednak, że unikam innych gatunków. 
 
 
    











Jeśli artysta-kompozytor ma do zaproponowania coś na swój sposób oryginalnego i ciekawego, a do tego umiejętnie wykorzysta możliwości instrumentów elektronicznych, to z pewnością wzbudzi moje zainteresowanie. Nawet w przypadku kiedy takie dokonania z muzyką elektroniczną sensu stricto będą miały niewiele wspólnego. Nie inaczej było z francusko-argentyńskim zespołem/projektem Gotan Project.
     
Swego czasu muzycy dali się poznać szerszemu gronu polskich odbiorców na festiwalu w Sopocie. Występ jednak nie spotkał się z dobrym przyjęciem, a szkoda. Muzyka wtedy zaprezentowana była osadzona w argentyńskich klimatach (tango) i mocno okraszona elektronicznymi brzmieniami. Nie była to twórczość z kręgu lekko, łatwo i przyjemnie. Raczej coś dla koneserów. Być może dlatego reakcja publiczności była taka a nie inna (prowadzący koncert niejako wymusił bis mimo, że z widowni było słychać gwizdy i okrzyki nie).

Płyta Tango 3.0 miała premierę w kwietniu 2010 i jest trzecim studyjnym krążkiem zespołu. Jak można się domyślić po tytule słuchacze, którzy sięgną po tę pozycję będą czarowani różnymi wersjami tanga nie tylko w formie instrumentalnej. Na płycie usłyszymy echa jazzu, country, reggae i wielu innych gatunków. Wszystko umiejętnie wplecione w klimat wspomnianego argentyńskiego tańca. Nie uświadczymy tu już tak wielu brzmień elektronicznych jak w początkowej fazie działalności grupy. Są jednak obecne. Odeszły nieco w tło, ale czasami wybijają się na pierwszy plan (np. w pociągowej piosence Mil Millones) i ciekawie wzbogacają niemal wszystkie kompozycje. Interpretacje zespołu mogą być dla wielu odbiorców zaskakujące (dziecięcy chórek w utworze Rayuela), ciekawe, intrygujące czy też udziwnione. Nie zmienia to faktu, że artystom udało się wykrzesać pokaźną dawkę świeżego powiewu z tematu, który wydawałoby się, że jest już maksymalnie wyeksploatowany.

Co można napisać tytułem podsumowania? Muzyka nastrojowa, czasami dynamiczna, świeża i wpadająca w ucho. Mimo swoistej monotematyczności nie nudzi. Do posłuchania (np. w jakiejś nastrojowej kawiarni, nie tylko przy kawie) i do... potańczenia

Grzegorz Cezary Skwarliński © 2010
(artykuł pierwotnie ukazał się na portalu Wywrota.pl)


poniedziałek, 8 lipca 2013

Dominika Dymińska „Mięso”

Kto czyta - żyje wielokrotnie, kto zaś z książkami obcować nie chce, na jeden żywot jest skazany.” - Józef Czechowicz

 

W zasadzie jestem otwarty i nie stronię od literatury, która „nie przystoi mężczyznom” (czyli najczęściej gdzie autorem jest kobieta). Nie wiem skąd powstał taki osąd i nie będę się na nim skupiał. Interesuje mnie treść.

Muszę przyznać, że nie przepadam za dość mocno reprezentowanym w literaturze gatunkiem, który określiłbym mianem pamiętnikarsko - wspomnieniowego. Książkę Dymińskiej można z powodzeniem zaliczyć do tego nurtu. To jednak tylko jedno oblicze tej powieści. Drugie jest moim zdaniem mniej uchwytne ale uważny czytelnik je zauważy.

Historia przedstawiona przez autorkę nie jest zbyt odkrywcza. Może wydawać się nawet banalna. Ot, wspomnienia (zapiski pamiętnikowe) dorastającej nastolatki. Kontakty poprzez komputer, pierwszy seks (w tzw. realu), trudne dorastanie w rozbitej rodzinie i problemy żywieniowe (bulimia). Nie wydaje się to szczególnie ciekawe. Jednak w świat opisywany przez Dymińską można niepostrzeżenie „wsiąknąć”. Każda przeczytana strona powoduje, że chcemy przejść do następnej. Ułatwia to poniekąd układ powieści składający się z dość krótkich zdawkowych rozdziałów (niektóre są jednostronicowe). Układ przypominający blog. Nie ma tu jednak konkretnych dat jak w pamiętniku (blogu). Najbardziej zaskakują wplecione w tekst wiersze bohaterki. Dzięki nim łatwiej czytelnikowi zrozumieć postępowanie i rozterki jakimi targana jest nastolatka, a potem młoda kobieta. Niejako poznajemy ją od środka, a zbieżność imion autorki i bohaterki może potęgować to wrażenie. Nadchodzi moment, w którym jesteśmy zanurzeni w obcym życiu, zaczynamy wręcz nim żyć. Tak jak napisałem we wstępie „Kto czyta – żyje wielokrotnie”.

Sporo miejsca autorka poświęca bulimii, chorobie, która tak naprawdę jest chorobą braku miłości, a nie tylko zaburzeniem odżywiania. I tu chyba leży sedno całej powieści. Bohaterka przez całą książkę szuka właśnie miłości. W pewnym momencie wydaje się jej, że ją znajduje. Okazuje się jednak to kolejną iluzją. Bohaterka jest tylko „mięsem”.

Trudno jednoznacznie ocenić tą książkę. Podejrzewam, że w wielu odbiorcach nie wzbudzi większych emocji. Będą nawet tacy, którzy skuszeni opisem na okładce rozczarują się zawartością. Będą jednak też tacy, którzy odczytają Mięso podobnie jak ja. Wszystko zależy od nastawienia. 

Grzegorz Cezary Skwarliński © 2013
(artykuł pochodzi z portalu Wywrota.pl) 

Dominika Dymińska
Mięso
Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2012
str. 184

e-book dostępny w księgarni Koobe