piątek, 22 lutego 2013

Jarosław Mikołaj Skoczeń „Trolejbus – ludzie i media”

Ciekawa i trochę niedoceniona pozycja. 

  

Słowo trolejbus przyciąga mnie niemal jak magnes. Dlaczego? Fakt urodzenia w Gdyni, mieście trolejbusów i spędzenia w nim większości mojego życia robi swoje. Dziecięce fascynacje „autobusami z szelkami” przerodziły się z czasem w poważniejsze zainteresowanie tym środkiem transportu miejskiego. Dlatego kiedy zobaczyłem tytuł Trolejbus – ludzie i media nie omieszkałem sprawdzić cóż to takiego. Wbrew pozorom zawartość książki nie ma nic wspólnego z tytułowym trolejbusem, ale po kolei.

We wstępie autor tłumaczy dlaczego tak a nie inaczej zatytułował książkę, cytuję:

„[...] Tradycyjny trolejbus ma duszę, nie zanieczyszcza środowiska i w żaden sposób nie można go porównać do trzymającego się szyn tramwaju. Trolejbus decyduje o swojej drodze, a czym bardziej sypia się iskry na górze tym szybciej i lepiej jedzie.”

No cóż, Jarosław Mikołaj Skoczeń nie ma do końca racji. Wprawdzie trolejbus ma duszę, ale związany jest z siecią, więc jego wolność jest dość iluzoryczna. Iskrzenie zaś ma miejsce kiedy przewody jezdne są oszronione. To jednak tylko szczegóły techniczne nie mające żadnego wpływu na to co zawiera książka. Co więc jest zapisane na jej kartach?

Znajdziemy tu zbiór wywiadów z ludźmi związanymi, mniej lub bardziej, z szeroko pojętymi mediami (malarstwo, fotografia, dziennikarstwo, rzeźba, poezja, film, itp.). Rozmowy zostały przeprowadzone w latach 2002 – 2006, nie należą więc do najmłodszych. Z pewnością trochę się zdezaktualizowały, ale ich wartość z upływem czasu wcale nie zmalała. W niektórych przypadkach nawet wzrosła właśnie dzięki czasowej perspektywie jaka powstała. Kilka zaś wywiadów (z osobami, których nie ma już wśród nas) nabrało niebagatelnej wartości historyczno-pamiątkowej. Teksty w żaden sposób nie zostały uporządkowane ani chronologicznie, ani alfabetycznie (wg nazwisk rozmówców). Na szczęście nie stanowi to większej przeszkody w lekturze. Większość rozmówców obecnych na kartach książki to ludzie znani, m.in.: Z. Beksiński, ks. A. Boniecki, K. Durczok, Z. Kałużyński, K. Kolenda-Zaleska, S. Lem, G. Miecugow, M. Mołek, P. Najsztub, A. Sapkowski, ale w tym gronie spotkamy także osoby mniej obecne w przestrzeni publicznej (np. rzeźbiarz Stanisław Zagajewski). Różnorodność profesji i bogate życiorysy rozmówców powodują, że Trolejbus jawi się jako swoisty kalejdoskop. Kalejdoskop osobowości, postaw, przekonań i sposobów na życie (nie tylko zawodowe). Osobiście polecam podwójne spotkanie ze Zdzisławem Beksińskim (na kartach książki i audio na dołączonej płycie).

Nie ma obowiązku czytania jednym ciągiem, można wybierać fragmenty nas interesujące, ustalić swój własny plan spotkań z wydawnictwem (np. czytać wywiady według porządku chronologicznego). Jak widać mamy wolność wyboru, ale zarazem jesteśmy w dość nieuchwytny sposób związani z kartami książki. Tak oto zatoczyliśmy koło i wróciliśmy do tytułowego trolejbusu.

Interesującym uzupełnieniem książki jest rozmowa z kapłanką Voodoo i dołączona płytka CD-ROM, na której zamieszczono obrazy Z. Beksińskiego (zostały przekazane autorowi podczas wywiadu z artystą w 2000), wywiad z tymże artystą z 2000, mini galerie dwóch fotografów i zdjęcia wzbogacające wizualnie tekst o Voodoo.

 Grzegorz Cezary Skwarliński © 2011
(artykuł pierwotnie ukazał się na portalu Wywrota.pl)

Jarosław Mikołaj Skoczeń 
Trolejbus – ludzie i media
SBM, Warszawa, 2006
str. 270, oprawa twarda

niedziela, 17 lutego 2013

Wojciech Nowicki „Dno Oka”

„Fotografia nie jest związana z patrzeniem lecz z czuciem. Jeżeli nie czujesz nic w tym na co patrzysz, nigdy nie uda ci się sprawić, aby ludzie patrząc na twoje zdjęcia cokolwiek odczuwali." 

Don McCullin 
 

Nie zajmowałem się jak dotąd pisaniem recenzji książek. Skupiałem się na muzyce i pisaniu o niej. Wprawdzie kiedyś spróbowałem sklecić minirecenzję pewnej pozycji z kręgu literatury fantastycznej, ale ostatecznie porzuciłem zamiar. Przyznaję, że do wyrażenia opinii skłoniła mnie nie tylko zachęta redaktora prowadzącego. Tematyka książki miała także swój (i to niemały) udział. Nie jestem zawodowym fotografem i raczej nie będę. Nie jestem też zwolennikiem perfekcyjnej doskonałości w fotografii. Kiedy autor skupia się na technice, mam wtedy uczucie, że gdzieś ucieka mu to „coś”. Pisanie o takiej fotografii z pewnością nie byłoby zbyt interesujące. Wojciech Nowicki, autor Dna oka pisze o fotografii (o konkretnych fotografiach) zupełnie inaczej. Autor zaprezentował i opisał część zdjęć ze swoich zbiorów. Na pierwszy rzut oka niby nic wielkiego. Niektórych czytelników może nawet znudzić opisywanie poszczególnych obiektów.

W książce znajdziemy zdjęcia z ubiegłych wieków, fotografie całkowicie różne pod względem wykonania (w sepii, czarno-białe, autochromy) jak i tematyki. Zdjęcia wadliwe, pozowane, uszkodzone, dokumentalne. Do każdego obszerny esej, przywołujący kontekst historyczny, przedstawiający mniej lub bardziej domniemane motywy fotografujących i fotografowanych. Pan Wojciech rozumie, jak te zdjęcia działają i z czego są zrobione, i dopiero na tym fundamencie buduje całą opowieść. Wyłapuje szczegóły, które nie zawsze uda się zauważyć przy pierwszym kontakcie z daną fotografią. Stawia pytania i udziela odpowiedzi. Często zaskakujących. Do tego żongluje nazwiskami i opiniami nie tylko znanych mistrzów fotografii także tych już nieco zapomnianych. Takie podejście nie jest częste.

Czytam te przemyślenia i zachodzę w głowę jak autorowi udało się mnie wciągnąć w opisywane światy? Wydaje mi się, że uczę się patrzeć tak, jak autor. Jednak to on uczy mnie, daje mi wskazówki. Potem już sam widzę, sam wiem, sam odczuwam. Mówi się, że fotografia powinna bronić się sama. Po lekturze Dna oka nie jest to takie oczywiste, jakby mogło się wydawać.

Grzegorz Cezary Skwarliński © 2010
(artykuł pierwotnie ukazał się na portalu Wywrota.pl)

Wojciech Nowicki
Dno oka
Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2010. 
Okładka miękka, 184 str.

sobota, 16 lutego 2013

To Rococo Rot „Hotel Morgen”

Mimo pozornego bałaganu zawarte na płycie kompozycje zaskakująco współegzystują. 

      
















Żaden recenzent nie jest w stanie ogarnąć wszystkiego co się dzieje w muzyce. Skoncentrowanie się na określonym gatunku muzycznym zawęża wprawdzie pole działania, ale nie jest gwarancją objęcia w całości nawet tej wybranej części. Zdarza się więc, że informacje o niektórych ciekawych przedsięwzięciach, interesujących zespołach, intrygujących inicjatywach, itp. docierają z kilkuletnim opóźnieniem. Na To Rococo Rot zwróciłem uwagę po lekturze komentarzy pod jedną z wielu recenzji jakie publikuję. Nie omieszkałem poszperać w internecie w poszukiwaniu jakiś materiałów na temat zespołu. Większość tekstów na jakie natrafiłem mniej lub bardziej akcentowała „ciepło” twórczości TRR i jej niezwykłość mimo mocnego osadzenia w nowej elektronice. Zaintrygowany sięgnąłem po klika płyt. Przyznaję, że muzyka grupy zatrzymała mnie na dłużej, ale daleki jestem do tego aby podzielać „ochy” i „achy” kolegów po piórze. Łączenie brzmień (i instrumentów) analogowych i cyfrowych niczym nowym, ani tym bardziej odkrywczym, nie jest. Być może jest to działanie niespotykane na szerszą skalę w nowoelektronicznym nurcie. Biorąc pod uwagę jednak całą muzykę elektroniczną, dość często stosowane. Dlatego uwypuklanie tego faktu osobiście mnie dziwi.

Z płyt To Rococo Rot jakie udało mi się wysłuchać najbardziej przypadła mi do gustu Hotel Morgen. Krążek z 2004 roku zawiera zbiór krótkich, pociągających form, ciekawych nieoczywistych melodii aranżowanych za pomocą dość ograniczonego elektronicznego instrumentarium. Usłyszymy tu echa estetyki elektro, doszukamy się klimatów rodem z techno czy dub. Napotkamy syntetyczne brzmienia, trochę rytmu, trochę beatów, ambientowe plamy, zaskakujące mikro-dźwięki, transowo zapętlone miniatury. Zdaje się, że muzyka przenosi nas do bliżej nieokreślonym budynku (hotel?) z małymi dźwiękowymi pokojami. W każdym coś innego, coś miłego, żeby nie rzec „przytulnego”, ale zarazem oszczędnego, wręcz minimalnego (w pozytywnym tego słowa znaczeniu). Obecność „żywych” instrumentów umiejętnie wzbogaca kompozycje (np. fortepian, ale w dość szczątkowych ilościach). Mimo pozornego bałaganu wszystkie te mini-historie zaskakująco współegzystują.

W nagromadzeniu natrętnych beatów, szumów, brzęków, zgrzytów, itp. (często mocno dysharmonicznych) jakimi raczy nas często nowa elektronika twórczość To Rococo Rot staje się na swój sposób oryginalna. Z jednej strony nowoczesna, z drugiej sięga do tradycji muzycznych (nie tylko elektronicznych). I nie jest to działanie przypadkowe.

Grzegorz Cezary Skwarliński © 2010
(artykuł pierwotnie ukazał się na portalu Wywrota.pl)

To Rococo Rot
Hotel Morgen
Domino 2004

środa, 13 lutego 2013

Monika Pasiecznik „Rytuał Superformuły. Stockhausen Licht”

Monika Pasiecznik – krytyczka muzyczna, redaktorka „Ruchu Muzycznego". Absolwentka filologii polskiej na Uniwersytecie Wrocławskim i teorii muzyki na Akademii Muzycznej we Wrocławiu. 
















  

Karlheinz Stockhausen (1928 - 2007) był artystą kontrowersyjnym i to nie tylko z powodu nieortodoksyjnych poglądów muzycznych. W młodości chciał zostać poetą (pod koniec lat 40-stych XX wieku korespondował z Hessem), ale nieufność do słowa pisanego spowodowała, że skierował swoje artystyczne zainteresowania ku muzyce (z wielkim dla niej pożytkiem). Uważał ją za uniwersalny język zrozumiały dla każdego. Język niepodlegający politycznym i moralnym manipulacjom. Zaczynał od muzyki elektronicznej, związał się z serializmem i punktualizmem, potem muzyką intuitywną. Skonstruował formułę (i superformułę) na podstawie której tworzył swoje dzieła. Taką wielowymiarową postać trudno przystępnie opisać. Najwłaściwszym rozwiązaniem wydaje się niestandardowy sposób.

Książka Moniki Pasiecznik Rytuał superformuły nie jest typową biografią artysty, jak można by było przypuszczać. Poznajemy tylko pewne fragmenty z życia Stockhausena. Fakty, które miały wpływ na działalność artystyczną, inspirowały, budziły pomysły. Rytuał superformuły skupia się na cyklu zatytułowanym Licht,  cyklu siedmiu oper na siedem dni tygodnia. To wielkie dzieło Stockhausen skomponował w latach 1978 – 2003. Całość to ponad 28 godzin muzyki. Poszczególne części noszą nazwy dni tygodnia. Nie zostały jednak skomponowane w porządku chronologicznym. Zaczyna się od Donnerstag, a kończy na Sonntag. Monika Pasiecznik dokładnie opisuje poszczególne części cyklu. Stockhausen nie tylko je skomponował, ale i opracował (libretto, układy sceniczne itp.). Umiejętnie wplecione dygresje odsyłają do różnych wydarzeń z życia kompozytora. Autorka nie zachowuje w tym przypadku określonej chronologii (czyżby wzorem mistrza?). Nie ma to jednak większego znaczenia dla lektury. Wszytko podporządkowane jest motywowi przewodniemu - Licht. Dowiadujemy się między innymi o tym, jaki wpływ na cykl miała Księga Urantii, jak trudno artyście było realizować swoje zamierzenia (niektóre pomysły sceniczne były w rzeczywistości awykonalne, a Mittwoch nie została w całości wystawiona za życia kompozytora), jaką niemalże obsesją kompozytora była intermodulacja*, co kryje się pod terminem superformuła, co to takiego „gest muzyczny” i wiele innych zagadnień, nie tylko związanych z muzyką. Tekst uzupełniają liczne fotografie, schematy i fragmenty zapisów nutowych utworów wchodzących w skład cyklu.

Do momentu zapoznania się z opisywaną pozycją twórczość Stockhausena kojarzyła mi się głównie z muzyką elektroniczną. Lektura uświadomiła mi, że to tylko mały wycinek jego twórczej drogi. Okazuje się, że był przede wszystkim kompozytorem muzyki scenicznej (określenie własne artysty w odróżnieniu od muzyki teatralnej czy opery). Oczywiste jest, że wykorzystywał w swojej twórczości elementy muzyki elektronicznej, ale był to jeden z wielu środków wyrazu.

Rytuał superformuły nie jest łatwy w lekturze (na co zresztą zwraca uwagę autorka we wstępie). Dla czytelników nie obeznanych z teorią muzyki i związaną z nią terminologią może być niezrozumiały w wielu miejscach. Nie powinno to jednak odstraszać czytelników. Ścieżka jaką prowadzi Monika Pasiecznik jest może i trudna ale niezwykle interesująca. Powroty do wybranych fragmentów (wzorem płyty grającej, gdzie można dowolnie wybrać interesujący utwór) wskazane. Mnie osobiście wciągnęło mimo początkowego sceptycyzmu.

Grzegorz Cezary Skwarliński © 2012
(artykuł pochodzi z portalu Wywrota.pl)

*Pierwszą próbę połączenia dźwięków w celu uzyskania płynnego przejścia Stockhausen podjął już w kompozycji Gesang der Junglinge z 1956 roku gdzie usiłował pogodzić muzykę elektroniczną i konkretną. Kompozycja została uznana za arcydzieło, ale pod względem założonego celu (płynne przejście) była porażką.

Monika Pasiecznik
Rytuał superfomuły. Karlheinz Stockhausen: Licht
str. 320, Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2011

To Rococo Rot „Taken From Vinyl”

Niemiecki zespół To Rococo Rot tworzą bracia Lippok i Stefan Schneider.

 















Na twórczość grupy zwróciłem uwagę stosunkowo niedawno. Wprawdzie dokonania artystów nie wzbudziły we mnie szczególnego entuzjazmu, ale muszę przyznać, że mają przedziwną właściwość wciągania słuchacza w budowane nastroje. Nie ominęło i mnie, nie tylko za sprawą płyty Taken From Vinyl z 2006.

Na krążku zostały zamieszczone wszystkie te utwory, które na przestrzeni lat 1996 - 2006 ukazywały się na wszelkich singlach, epkach, limitowanych wydawnictwach, itd. (wszystkie na winylowych płytach). Muzycy TRR zebrane kompozycje odświeżyli i zmiksowali w jedną całość. Powstała ciekawa i zaskakująco spójna składanka (co rzadko się zdarza w przypadku „sklejanych wydawnictw), choć to tylko kilka wspominek i sentymentów. Czego możemy się spodziewać podczas słuchania? Napotkamy trochę mechanistycznych zabiegów o minimalistycznych ciągotach, trochę subtelnych industrialnych sugestii, kilka ambientowych plam, świdrujące pętle, nieco transowej oscylatorowej rytmiki, gustowne analogowe chuchnięcia (fortepianowe barwy) i pulsujące linie basu. Do tego szumy i trzaski czarnej płyty (nie należy tego uznawać za wady, stanowią raczej dodatkowe i wbrew pozorom nieprzypadkowe elementy kilku kompozycji), jakby połamana harmonia i otrzymujemy intrygujący obraz zbudowany dźwiękami rodem z nowej elektroniki. Nasuwa się nieodparte skojarzenie z Future Sounds of London, choć to żadna inspiracja ani tym bardziej naśladownictwo, tylko własna niezależna ścieżka twórcza.
 
Muzyka dość trudna w odbiorze ale może wywoływać niezatarte wrażenia (szczególnie podczas słuchania w trakcie jakiejś miejskiej wędrówki, dźwięki jakie przedostaną się z otoczenia przez słuchawki mogą być zaskakującym elementem uzupełniającym kompozycje). Nad wszystkim unosi się ulotny duch elektronicznego pionierstwa znanego z przedcyfrowej historii muzyki elektronicznej.
 
Grzegorz Cezary Skwarliński © 2010
(artykuł pochodzi z portalu Wywrota.pl)

Boris Buden „Strefa przejścia”

Boris Buden – chorwacki filozof, kulturoznawca i publicysta, tłumacz pism Zygmunta Freuda, działacz pokojowy. 
 




















Ja, rocznik 1970, pamiętam czasy realnego socjalizmu w polskiej specyficznej odmianie. Nie był to okres największej indoktrynacji tylko „błogie” czasy Gierka i późniejszy kryzys. Czas nieudanych reform i transformacja ustrojowa przypadły w wieku mojego dorastania. W wieku kształtowania się osobowości i poglądów społeczno-politycznych. Książka Borisa Budena Strefa przejścia wzbudziła we mnie zainteresowanie nie tylko z powodów, które można nazwać sentymentalnymi, ale także z chęci głębszego poznania i zrozumienia procesu przemian. Procesu, który zaczął się akurat w momencie, kiedy wkroczyłem w dorosłe życie (matura).

Książka, pomijając pewną historię zawartą we wstępie, zaczyna się od zdefiniowania pojęcia, kto to taki demokrata trzeźwy, a kto naiwny. Autor identyfikuje się w tych rozważaniach ze słoweńskim filozofem Radko Rikiem (notabene jest to część dająca dużo do myślenia w kontekście polskiej sceny politycznej). Dalej czekają na czytelnika nie mniej ciekawe rozważania. Rozważania o manipulacji, jakiej się dopuszczono wobec ludzi, którzy w trakcie rewolucji 1989-1990 dowiedli swojej dojrzałości politycznej, którzy niemal gołymi rękami pokonali totalitarne monstrum. Tych ludzi nagle nazywa się dziećmi, a dzieci oczywiście muszą się uczyć. Tylko czego? Okazuje się, że... demokracji. Rozważania o końcu społeczeństwa, czyli przemianie powodującej kruszenie się solidarności obywatelskiej. Coraz liczniejsze wirtualne wspólnoty nie są w stanie zastąpić dawnej zbiorowości i solidarności. Poza tym są obciążone poważną wadą – przekształcają świat w symulakrum, świat pozoru.

Sporo miejsca zostało poświęcone powtórnemu nawróceniu. Okazuje się, że kraje socjalistyczne nie zniosły religii, tylko przesunęły ją do prywatnej sfery Kościoła i życia jednostek. Po obaleniu komunizmu w większości z tych krajów Bóg nagle pojawił się w życiu publicznym, w mediach, szkołach, wojsku, partiach politycznych, parlamentach, na scenie artystycznej i kulturalnej, a także na rynku (zgodnie z maksymą, że wszystko można sprzedać). Równocześnie Bóg został niejako na nowo odkryty. Według mnie, autor nie analizuje – niestety – szerzej zaistniałej sytuacji. Polskiego Kościoła nie udało się, mimo starań, całkowicie wypchnąć ze sfery publicznej (oparł się niejako władzy i był ostoją dla opozycji). Po 1989 w Polsce zjawisko powtórnego nawrócenia nie było więc mocno zauważalne. Wiara weszła wprawdzie szerzej w obieg publiczny, ale nie przełożyło się to nijak na liczbę wiernych. Trzeba przyznać, że polski Kościół nie potrafi do dziś odnaleźć się w nowej sytuacji.

Esej skupia się na krajach Europy Wschodniej i Środkowej (trudno powiedzieć, czy to zaleta, czy wada). Krajach, w których można było zaznać namiastki demokracji, szczególnie w schyłkowym okresie istnienia. Przyczyn takiego stanu autor upatruje w bliskości liberalnych państw kapitalistycznych. Społeczeństwa w krajach leżących niejako na „peryferiach” cywilizacji zachodniej już nie miały tak „błogo”. Komunizm często przybierał tam mocno wypaczone ideologicznie formy (np. reżim Pol Pota w Kambodży/Kampuczy).

Buden trafnie rozpoznaje aktualne problemy z jakimi borykają się państwa postsocjalistyczne (ze szczególnym uwzględnieniem krajów powstałych po rozpadzie Jugosławii). Próbuje odpowiedzieć, czym właściwie jest tytułowa strefa przejścia. Czy to tylko jakiś określony punkt w historii, czy może proces rozciągnięty w czasie? Może swoisty wstęp do kapitalizmu w liberalnym wydaniu? Może ideologiczna przemiana, w dodatku odbita w krzywym zwierciadle zachodnich demokracji? Być może nawet wszystko razem wzięte. Lektura książki powoduje, że na usta ciśnie się pytanie, czy przypadkiem stan zwany postkomunizmem nie jest tylko domeną państw postsocjalistycznych. Czy przypadkiem nie dotyczy całego demokratycznego świata?

W opisywanym wydawnictwie brakuje mi nieco rozważań o terminologii. Według mnie, określenie „postkomunizm” nie jest odpowiednie, choć jest powszechnie i jednoznacznie rozumiane. Definicyjny komunizm w zasadzie nie istniał jako ustrój państwowy. Możemy mówić o dyktaturze proletariatu, totalitaryzmie, socjalizmie, o komunizmie – nie sadzę. Jednak tematyka eseju nie bardzo przystaje do tego, aby roztrząsać jeszcze nieścisłości nazewnictwa. „Wada” więc nie ma większego znaczenia dla lektury.


Grzegorz Cezary Skwarliński © 2012
(artykuł pochodzi z portalu Wywrota.pl)
Boris Buden
Strefa przejścia
Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2012
Seria Idee, t. 30
str. 192

środa, 6 lutego 2013

Sui Generis Umbra „Coma”


Sui Generis (łac.) - zjawisko odmienne od wszystkiego. Na to określenie trafiłem wiele lat temu przy okazji elektronicznej twórczości Rafała Szabana. Ostatnio podczas przeglądania ofert wyprzedaży w księgarniach napotkałem Sui Generis Umbra. Prawie to samo. Prawie czyni jednak wielką różnicę.


Sui Generis Umbra to zespół z Zielonej Góry. Grupa powstała w 1998. Początkowo nosiła nazwę Umbra. Działalność zespołu została zainicjowana przez wokalistkę ukrywającą się pod pseudonimem „eLL”. Do współpracy zaprosiła Macieja Niedzielskiego (Artrosis) instrumentalistę-klawiszowca. Nazwę Sui Generis Umbra duet przyjął po wydaniu pierwszej płyty Ater (1999). Według słów „eLL” SGU to forma energii. Członkowie zespołu są jedynie duszami, które starają się nadać tejże energii formę słyszalną. „eLL” jest postacią nieszablonową. Twierdzi, że jest na wpół czarownicą, na wpół kobietą, a wypowiedziane przy różnych okazjach zdania - takie jak np. Naprawdę wierzę, że kiedy komponuję i wykonuję moją muzykę odprawiam rytuały czarnej magii." 1 - wiele mówią o jej postawie artystycznej. Aktualnie brak doniesień o działalności grupy. Trudno więc stwierdzić: czy działa dalej, czy się rozpadła.

Płyta Coma to druga samodzielna produkcja w dorobku duetu. Na krążku zamieszczono 11 utworów. Większość kompozycji może zaskoczyć szczątkową linią melodyczną. Dominują awangardowe, momentami trudne w odbiorze, „połamane” rytmy. Do tego dochodzą recytowane teksty i agresywna dynamika. Nienaturalne zawodzenie, „wycie” i „pomruki” wokalistki oraz efekty elektroniczne zagęszczają atmosferę i tworzą bardzo mroczny klimat. Niejeden twórca horrorów mógłby się uczyć od artystów jak budować napięcie i to bez udziału obrazu. Jak „szarpać” wyobraźnię w taki sposób, aby wprowadzić słuchacza w stan niepokoju (nawet lęku) wymieszany z... fascynacją. Słuchanie w ciemności może przyprawić o dreszcze. Co bardziej wrażliwym słuchaczom odradzam jednak takie eksperymentowanie. Senne koszmary gwarantowane.

Coma nie jest nową płytą (wydanie 2002), ale podejście twórców do muzyki nie straciło nic ze swojej świeżości. Całość utrzymana w stylu dark ambient (wlaściwie black ritual ambient). Jest to jednak dark-ambient o rodowodzie rockowym (gothic-metalowym), a nie elektronicznym (eksperymentalnym), mimo to nie pozbawiony interesujących elementów bliższych muzyce elektronicznej niż gotykowi. Nie ukrywam, że taka mieszanka jest dość trudna w odbiorze. Mimo to przynosi zaskakujące wrażenia.

Grzegorz Cezary Skwarliński © 2013
(artykuł pochodzi z portalu Wywrota.pl)

1 źródło: http://www.metalmind.com.pl/index.php?dzial=artysci&id=50


Sui Generis Umbra
Coma
Metal Mind Production (MMP CD 0193 DG), 2002

piątek, 1 lutego 2013

['ramp] „Steel and Steam”



Grupa RAMP została założona w 1996. Tworzyli ją: Lambert Ringlage, Stephen Parsick i Frank Makowski. Ringlage opuścił projekt jeszcze w tym samym roku (po wydaniu płyty Nodular). Skłoniło to pozostałych muzyków do zmiany nazwy zespołu na ['ramp]. Duet Parsick/Makowski przez następne lata odważnie eksperymentował na polu elektronicznej muzyki analogowej (sekwencyjnej). Swój styl nazywali nieco żartobliwie - doombient. Różnice artystyczne w podejściu do twórczości spowodowały jednak, że w 2008 duet się rozpadł. Od tamtej pory Stephen tworzy sam pod swoim nazwiskiem, a do projektu ['ramp] zaprasza innych muzyków.
 
Płyta Steel and Steam powstała przy współudziale Marka Shreeve'a (znanego m.in. z Redshift). Krążek składa się z dwóch części. Kompozycje 1-5 powstały w studiu Stephena w 2010 w Bielefeld (Niemcy), a tytułowa mini suita oraz utwór Puppetsw studiu Marka w 2011 w Londynie. Mimo to brzmienie jest zaskakująco spójne. Słychać, że nie jest to przypadkowe połączenie.
Przy sięganiu po tę pozycję skojarzenie miałem jednoznaczne. Powinno być ostro, dynamicznie, i... mechanistycznie (stal i para). Nie pomyliłem się. Otwiera świetny, warkoczący Zeppelin (Parsick „odkurzył” w nim swój syntezator analogowy Yamaha CS-80, podobnie jest w utworze [led]). Kompozycja nie pozostawia wątpliwości, jakie klimaty napotkamy dalej. Następujący po niej Node „kopie” jeszcze głębiej w analogowym gąszczu. Industrialny w swym wyrazie Solenoid przyniesie wątpliwe uspokojenie, a Puppets zaskoczy zmianą klimatów na bardziej ambientalne. Słychać tu już wyraźnie wkład Shreeve'a. To jednak tylko małe wytchnienie przed finałem w postaci Steel and Steam. To, co Mark wyciska ze swojego syntezatora, budzi podziw. Zaczyna się spokojnie, wręcz melancholijnie. Na mięsiste basy Mooga 3C nie czekamy jednak długo. Głębokie barwy są doprowadzone do maksimum niemal rozsadzając głośniki. Konstrukcja kompozycji i faktura brzmień przywołuje na myśl mroczny przemysłowy świat, a w szczególności ciężką pracę wielkich parowozów (np. Big Boy, Challenger). Można nawet pokusić się o stwierdzenie, że „koszmar” szalonego maszynisty zmaterializował się. Mimo tak sugestywnej ilustracji muzycznej artyści nie używają sampli. Wszystkie efekty są wygenerowane przez syntezatory analogowe. Dźwięki nie są dosłowne, zbliżają tylko do tych występujących w rzeczywistości. Pole dla wyobraźni szerokie, ale chyba o to chodzi.
 
Powszechnie uważa się, że analogowa (klasyczna) muzyka elektroniczna to relikt przeszłości (szczególnie przy użyciu instrumentów z epoki). Że nie można stworzyć już niczego nowego. Wymienieni artyści niejednokrotnie, poprzez swoją twórczość, przeczyli temu twierdzeniu. Opisywana płyta jest dobrym przykładem.
 
Niestety, muzyka elektroniczna w swej analogowej odmianie staje się coraz bardziej elitarna. Wzrosła ilość płyt wydawanych w limitowanych seriach. Mimo że Polska jest w Europie, dostęp do wydawnictw jest mocno ograniczony. Płyta Steel and Steam nie jest tu wyjątkiem, 300 szt. mówi samo są siebie. Trochę szkoda.
 

Grzegorz Cezary Skwarliński © 2012
(artykuł pochodzi z portalu Wywrota.pl)

['ramp]
Steel and Steam
ramp007
Doombient.Music 2011