środa, 11 grudnia 2013

DigitalSimplyWorld - "Utopia"

Muzyki elektronicznej słucham już niemal od trzydziestu lat. W tym czasie wiele kompozycji dotarło do mego ucha, poznałem twórczość niezliczonych artystów i zebrałem całkiem sporą wiedzę o tym gatunku muzycznym. Ubolewam jednak niezmiennie nad tym, że wyżej wymieniony termin jest nadużywany przez „znawców” muzyki, którzy chcąc się popisać swoją elokwencją, często okazują się ignorantami (choć pewnie sami o tym nie wiedzą). Takie mamy czasy. Łatwo jest coś powiedzieć lub opisać szybko, niedokładnie, bez zastanowienia i poznania źródeł. Ważne, aby być przed innymi „publicystami”. Nie jest to dziwne w dobie wszechogarniającej muzycznej popeliny i medialnego pędu, ale denerwuje. Z tego „szumu informacyjnego” trudno jest wyłuskać coś godnego zainteresowania i wysłuchania.





















Wielu „artystów” muzyków dwoi się i troi w celu uzyskania popularności. Często przy tym podpierają się też terminem „muzyka elektroniczna” jakby to było jakieś panaceum na odpowiednie wylansowanie ich twórczości. Twórczości, która pozostawia wiele do życzenia. Przenosząc niejako z innego obszaru sztuki pewne powiedzenie „to nie aparat robi zdjęcia”, można powiedzieć, że w muzyce jest podobnie. Instrumenty to tylko narzędzie, które trzeba poznać i umiejętnie wykorzystać. Większości młodych twórców to się nie udaje. Mając to na względzie dziwne jest, że przebijają się do ogółu odbiorców. Kwestia poparcia odpowiednich gremiów? Być może. Jest to jednak temat na inny artykuł.

W Polsce jest obecna całkiem spora grupa ambitnych twórców. Twórców, których dokonań trzeba szukać na różne sposoby, bo nie przebiją się zbyt mocno do ogółu odbiorców. Za to muzyka jaką proponują zadowoli niejednego słuchacza i to nie tylko gustującego w dźwiękach generowanych sztucznie. Jeszcze całkiem niedawno tacy artyści wypalali płyty CD-R i rozprowadzali swoimi kanałami. Aktualnie króluje internet. I dobrze. Jednym z takich kompozytorów publikujących głównie w sieci jest artysta ukrywający się pod pseudonimem DigitalSimplyWorld. To polski artysta, który eksploruje obszary muzyki elektronicznej zwane ambientem. Jest muzykiem płodnym, a jego dokonania są dostępne gratis. Zapewne niejeden słuchacz pomyśli, że skoro gratis, to nie warte uwagi. Nic bardziej mylnego. Kolejne albumy i zawarte na nich kompozycje są coraz lepiej dopracowane, a ich warstwa instrumentalno-nastrojowa zadowoli nawet wybrednego miłośnika nie tylko klasycznego ambientu.

Utopia nie jest pierwszą płytą w dorobku DSW. Jednak to pierwszy album artysty, który postanowiłem opisać. Zawartość nie należy do rewolucyjnych. Tutaj ważną rolę odgrywa nastrój, a ten jest budowany nienagannie i konsekwentnie mimo dość krótkich kompozycji (w odróżnieniu od większości dokonań z ambientowego kręgu). I nie zrażajmy się dysharmonicznym otwarciem. Charakterystyczny dla gros kompozycji zawartych na płycie jest ich hipnotyczny rytm. Rytm nienachalny i niezbyt szybki. Rytm, który nie wybija się szczególnie spośród innych barw. Jednak bardzo ważny dla tworzonego, niepowtarzalnego klimatu tajemnicy pomieszanego z melancholią. Według mnie właśnie ten nastrój jest największym atutem płyty. Prawdopodobnie Utopia urzekła mnie właśnie z tego powodu. 

Autor ma w swoim dorobku płyty, i ciekawsze, i lepsze. Z muzyką jest jednak tak, że nie wiadomo kiedy i jaka zagra na strunach duszy. Kompozycje DSW umieszczone na Utopii poruszyły mnie do tego stopnia, że zmontowałem nawet mały klip do jednego z utworów. Może to też wina panującej za oknem jesienno-zimowej aury? Któż to wie.




Grzegorz Cezary Skwarliński ©
 
DigitalSimplyWorld
Utopia
listopad 2013
http://digitalsimplyworld.bandcamp.com/album/utopia

wtorek, 26 listopada 2013

Andrzej Sapkowski - „Sezon burz”

Wiedźmin Geralt wrósł w kulturę popularną i zbiorową świadomość dość mocno. Większość miłośników fantastyki kojarzy tę postać z filmem (niezbyt udanym), grami komputerowymi (okazały się hitem eksportowym) i oczywiście szeregiem powieści. Wszystko jednak zaczęło się od serii opowiadań publikowanych jeszcze w latach 80-tych XX wieku.


Z białowłosym mutantem, wykreowanym przez Andrzeja Sapkowskiego, miałem po raz pierwszy styczność ponad dwadzieścia lat temu. Okazją była publikacja pierwszego opowiadania w miesięczniku Fantastyka w 1986. Opowiadanie to (jak i kolejne) było dość ciekawe i zajmujące, ale bohater specjalizujący się w tropieniu i likwidowaniu potworów wszelkiej maści nieszczególnie przypadł mi do gustu. Między innymi dlatego nie zainteresowały mnie bliżej powstałe później zbiory opowiadań jak i cykl powieści Saga o wiedźminie.

Lata jednak mijają, a człowiek się zmienia. Muszę przyznać, że po Sezon burz sięgnąłem tylko dlatego, że dostał mi się w prezencie. Jeszcze zanim rozpocząłem lekturę dowiedziałem się z internetu, że powieść jest nieco wyrwana z kontekstu. Dlaczego? Przygody wiedźmina zakończyły się kilka lat temu, a tu niespodziewany powrót. Ku uciesze entuzjastów. Ja byłem sceptyczny.

Książkę można z powodzeniem zaliczyć do literatury rozrywkowej. Tej dobrej literatury. Trochę tu grozy, trochę humoru (sposób na depresję przedstawiony przez Jaskiera rozbawi niejednego czytelnika), garść intryg i całkiem duża grupa barwnych postaci. Miłośnicy Geralta i prozy Sapkowskiego pewnie będą zachwyceni mimo pewnych niedociągnięć. Mnie nieco uderzyło wrażenie, że powieść jest zlepkiem (trzeba przyznać, że umiejętnym) kilku opowiadań połączonych motywem skradzionych wiedźmińskich mieczy. Niektóre fragmenty wydawały mi się już skądś znane, ale przedstawione w innej perspektywie. Warsztat literacki autora jest jednak sprawny i całość wypada nadspodziewanie dobrze. Jak dla mnie Sezon burz to lektura dla odprężenia. Niesie jednak ze sobą ciekawe przesłanie. Wszystko jest iluzją. Dosłownie wszystko. W umysłach wielu czytelników pojawi się pewnie pytanie czy przypadkiem nasza rzeczywistość też nie jest iluzją. Niektórzy pisarze z kręgu fantastyki byli o tym niezbicie przekonani.

Na zakończenie mała refleksja. Supernowa wydała książkę, ale o e-booku zapomniała (a może to taki zabieg marketingowy?). Moim zdaniem wydawnictwo strzeliło sobie niejako w stopę nie wydając wraz z książką jej wersji elektronicznej. E-booki zdobywają coraz większą popularność a rzesza czytelników preferujących ten typ dystrybucji stale i szybko rośnie. Rynek nie znosi pustki i w internecie pojawiły się pirackie wersje elektroniczne. Oburzenie wydawnictwa jest zrozumiałe, ale można było temu po części zapobiec. Mając na uwadze wielkość sprzedaży poprzednich wydawnictw z wiedźminem decyzja jest co najmniej dziwna. Nie ukrywam, że gdyby nie fakt otrzymania książki w prezencie nie skusiłbym się na jej zakup. W przypadku e-booka prawdopodobnie bym go nabył przy okazji jakiejś promocji.



Grzegorz Cezary Skwarliński ©

P.S.
Kiedy pisałem powyższe słowa nie było mi wiadome, że jednak wydawnictwo zdecydowało się wydać wersję elektroniczną książki. Czyżby opisane wyżej zamieszanie zmieniło nastawienie Supernowej? Bardzo możliwe. E-book ujrzał światło dzienne 05.12.2013. Opatrzony został tytułem Sezon burz. Edycja rozszerzona.

Andrzej Sapkowski
Sezon burz
Supernowa 2013
str. 404


niedziela, 24 listopada 2013

Dmitry Glukhovsky - „Metro 2033”

W literaturze z kręgu szeroko pojętej fantastyki zaczytywałem się od wczesnej młodości. Poznałem dzięki temu wiele wizji. Wizji czasami wybitnych, często dobrych, ale też takich sobie i nie wartych poświęconego im czasu. Niewiele powieści (i to niezależnie od prezentowanego gatunku fantastyki) jest w stanie mnie zaskoczyć. Jeśli już to raczej negatywnie. Dlatego też ze sceptycyzmem przystępowałem do lektury Metra 2033. Zachwyty wyrażane przez sporą grupę czytelników, którzy postanowili podzielić się swoimi odczuciami w internecie, dodatkowo wzbudzały we w mnie swoistą rezerwę. 


 

Moskiewskie metro to wielka sieć kolei podziemnej z ponad 300 kilometrami linii i 190 stacjami (dane z 2005). Tunele częściowo skonstruowane w taki sposób aby mogły służyć za wielki schron przeciwatomowy. Kompleks nie jest pozbawiony tajemnic. Trudno dostać się postronnym osobom do innych miejsc niż stacje, a niepotwierdzone istnienie tzw. Metra-2 wzbudza dodatkowe emocje. Dmitrij Głuchowski żywo interesował się tą tematyką. Nie jest więc szczególnie dziwne, że wykorzystał metro w swojej postapokaliptycznej wizji przyszłości. Do zapoznania się z książką bardziej przekonała mnie narodowość autora niż tematyka w niej ujęta. Do dziś mam w pamięci (często niezwykłe i w pewnym sensie pionierskie) dokonania braci Strugackich na polu fantastyki. Postanowiłem więc zapoznać się z tym, co prezentuje obecne pokolenie rosyjskojęzycznych pisarzy. Nie ukrywam, że liczyłem na zbliżone klimaty. I muszę przyznać, że nie zawiodłem się.

Metro 2033 to powieść, którą (wzorem pewnego gatunku filmowego) można uznać za powieść drogi. Wędrówka głównego bohatera odbywa się po ograniczonej przestrzeni moskiewskiego metra (i częściowo, zniszczonymi ulicami Moskwy). Jednak nie tylko o fizyczną podróż (i misję do wypełnienia) tu chodzi. Niemniej ważna jest wędrówka wewnętrzna. Stopniowe poznawanie poszczególnych stacji, życia ludzi na nich zamieszkujących, mrocznych tuneli i mikrospołeczności zanurzonych w przerażającej rzeczywistości kształtuje charakter młodego bohatera. Nie obywa się bez grozy rodem z horrorów (popromienne potwory, zmutowana „broń bakteriologiczna”) i zagadkowego mistycyzmu. Obraz społeczeństwa po katastrofie nuklearnej jaki autor przedstawia czytelnikom jest plastyczny i stosunkowo przekonujący. Niestety nagromadzenie wątków może przytłoczyć (niektóre z nich nie są kontynuowane) a nawet przyprawić o zamęt. Czytać więc trzeba z uwagą aby się nie pogubić i w pełni docenić wizję pisarza.

Mimo pewnych mankamentów historia wymyślona przez Głuchowskiego zdobyła dużą popularność wśród czytelników. Na tyle dużą, że autor postanowił uruchomić projekt literacki pn. Uniwersum Metro 2033. W projekcie mogą (mogli) wziąć udział pisarze różnych narodowości, którzy akcje swoich postapokaliptycznych historii umieściliby w świecie „metra” (niekoniecznie w Moskwie). Do dnia, w którym piszę te słowa powstało kilkadziesiąt książek we wspomnianym przedsięwzięciu (nie wszystkie zostały przełożone na język polski). Czy warto poświęcać czas tym publikacjom? Kto chce niech czyta. Z pewnością znajdą się entuzjaści. Dla mnie jednak takie działanie to wątpliwej jakości „odcinanie kuponów” od popularności oryginału. Kolejne odsłony nie przyniosą raczej zaskoczenia. Stawiam bardziej na znużenie. Szczególnie, że sam autor pokusił się o coś w guście dalszego ciągu pt. Metro 2034, które notabene jest gorsze od pierwowzoru. O tym jednak przy innej okazji.


Grzegorz Cezary Skwarliński © 

P.S.
Powieść była także inspiracją do powstania kilku gier komputerowych


Dmitrij Głuchowski
Metro 2033
Insignis 2010
str. 592



sobota, 9 listopada 2013

Mira Grant - „Przegląd końca świata: Feed”

Tytuł tej książki może być dla niektórych czytelników mylący. Czyżby kolejna publikacja z niekończącego się cyklu „kiedy i jaki koniec świata czeka ludzkość”? Nie, to opowieść o zombie. Wspomniane potwory rodem z poślednich filmów grozy odgrywają tutaj jednak zupełnie inną rolę niż mogłoby się wydawać.




Akcja powieści dzieje się w bliskiej przyszłości na terenie Stanów Zjednoczonych, a raczej tego co z nich zostało. Zombie występujący w książce nie są głównymi bohaterami. To element tworzący atmosferę zagrożenia. Zagrożenia, które determinuje życie ludzkości i kształtuje stosunki społeczne. Wbrew pozorom z typowym horrorem ma to niewiele wspólnego. Żywym trupem może zostać każdy (zarówno człowiek jak i zwierzę o ile osiągnie określoną, niezbyt dużą, masę ciała) z powodu pewnego wirusa, który w przeszłości został uwolniony z laboratorium (jest to stopniowo wyjaśnione w powieści). Każdy jest nosicielem patogenu, ale ulega on uaktywnieniu dopiero po śmierci (są pewne wyjątki). Cywilizacja się jakoś dostosowała. Zmiany jednak są znaczące. Ludzie są mniej mobilni, raczej niechętnie przebywają na zewnątrz pomieszczeń. Częste kontrole krwi nie należą do przyjemności (według mnie ten element wypada mało wiarygodnie, kontrole są tak nagminne, że wszyscy powinni być opuchnięci od częstego kłucia igłami). Jednak człowiek to istota społeczna. Ma w sobie potrzebę komunikowania się. Tę potrzebę zaspokajają w głównej mierze blogi. I właśnie blogosfera jest w tej opowieści najważniejsza.

Głównymi bohaterami jest trójka młodych ludzi tworząca grupę blogerów (magazyn blogowy) pod nazwą Przegląd końca świata. Blogosfera opisana w powieści jest jednak zupełnie inna niż moglibyśmy się spodziewać. Królują statystyki, czat zanikł, dominują fora dyskusyjne i videoblogi. Blogerzy dzielą się na coś w rodzaju klas, zależnie od tego jaką tematyką się zajmują. Tak popularne obecnie w świecie rzeczywistym blogi modowe zupełnie nie istnieją. Niemal wszyscy zajmują się tematem zombie lub czymś z nimi powiązanym. Grupa bohaterów wyróżnia się tym spośród innych blogerów, że zostaje wybrana jako niezależny zespół dziennikarski do relacjonowania kampanii prezydenckiej jednego z kandydatów. To główny wątek tej powieści. Wątek wbrew pozorom zajmujący i trzymający w napięciu. Akcja niemal nie zwalnia. Momentami można się poczuć jak w wagoniku kolejki górskiej, tak szybko następują po sobie wydarzenia. „Wtręty” w postaci blogowych wpisów bohaterów pozwalają zaś bliżej poznać niecodzienny świat przyszłości wypełniony niesłabnącym zagrożeniem. 

Dość nietypowa tematyka i odmienne wykorzystanie zombie czyni z tej powieści ciekawy thriller społeczno-polityczny. O wiele ciekawszy niż większość pozycji z tego gatunku jakie można obecnie znaleźć na rynku. Jak potoczyły się losy opisywanych postaci? Tego nie zdradzę. Powiem tylko, że zakończenie zaskoczy niejednego czytelnika.

Spotkałem się z opinią, że Przegląd końca świata: Feed jest powieścią dla młodzieży. Owszem, tak można sądzić po młodym wieku bohaterów. Nie są to jednak nastolatkowie, ale ludzie dwudziestokilkuletni, więc wspomniana opinia jest trochę myląca. Starsi czytelnicy, szczególnie tacy, dla których internet i blogi to „czarna magia”, niezbyt wiele zrozumieją z historii jaką opowiada autorka. Mogą być nawet rozczarowani. Jeśli chodzi o resztę odbiorców to rzecz gustu. Osobiście byłem mile zaskoczony. Mimo, że za zombie nie przepadam.


Grzegorz Cezary Skwarliński ©


Mira Grant 
Przegląd końca świata. Feed
Wydawnictwo SQN 2012 
str.496


niedziela, 6 października 2013

Leonie Swann - „Sprawiedliwość owiec”

Leonie Swann to pseudonim niemieckiej autorki kryminałów. Studiowała filozofię, psychologię i literaturę angielską w Monachium. 
 

 



















Do kryminałów mam stosunek dość ambiwalentny. Z jednej strony nie szukam nowych pozycji i nie odwiedzam księgarni (także tych internetowych) w celu znalezienia jakiś interesujących tytułów. Z drugiej strony, kiedy jakimś sposobem trafi do mnie książka o kryminalnej tematyce, czytam. Czasami z zainteresowaniem, czasami nie dochodzę do końca. Książka Sprawiedliwość owiec zwróciła moją uwagę nie tylko enigmatyczną, oszczędną okładką ale też zachęcającym tekstem umieszczonym na niej. „Filozoficzna powieść kryminalna”. A cóż to takiego? Postanowiłem sprawdzić.

Jak na prawdziwy kryminał przystało powieść zaczyna się od znalezienia trupa. Ciało przebite szpadlem odkrywają na swojej łące owce tam się pasące. Okazuje się, że denat to ich pasterz. Niestety już były pasterz. Ponieważ mężczyzna był dla owiec dobry (według owczego mniemania) postanowiły dowiedzieć się kto stoi za tą zbrodnią. Czyżby kolejna historyjka dla dzieci? Na pewno nie. Wprawdzie opowieść wydaje się prosta (i w pewnym sensie taka jest), ale problemy z jakimi borykają się zwierzęcy bohaterowie wcale nie są takie proste (z ich punktu widzenia). Śledztwo jest przedziwne. Myślenie zwierząt biegnie zupełnie innymi torami. Kierują się błędnymi przesłankami, podążają fałszywymi tropami, ale ostatecznie rozwiązują zagadkę. I to w nietypowy i zaskakujący (nie tylko jak na owce) sposób. Nie będę nic więcej zdradzał.

Znajdą się oczywiście czytelnicy, którym antropomorfizacja owiec, jaką raczy nas autorka, nie przypadnie do gustu. Moim zadaniem przeważająca część zachowań zwierząt jednak nie narusza ich zwierzęcej istoty. Owce to nadal owce (np. nie rozmawiają tylko meczą). Ich myśli nie skupiają się wokół ludzkich spraw. Ba, niektóre wydarzenia są zupełnie dla nich niezrozumiałe (nie mówiąc o ludzkich zachowaniach), co powoduje, że opowiedziana historia... nie jest pozbawiona dozy prawdopodobieństwa. Przemyślenia bohaterów (ich pragnienia, obawy, lęki, itp.) są zaś w pewnym stopniu filozoficzne i często humorystyczne z naszego ludzkiego punktu widzenia. Szczególnie koncepcja duszy, i dlaczego ludzie mają ją bardzo małą lub wcale, potrafi wryć się w pamięć. Moim zdaniem książka Sprawiedliwość owiec to świetna inteligentna rozrywka. Na pewno nie dla każdego.

Nie ukrywam, że zachowania owczych bohaterów i bohaterek często uruchamiały w mej głowie skojarzenia z serialem (nie tylko dla dzieci) Baranek Shaun. Tematyka oczywiście odmienna, ale wędrówki w poszukiwaniu rozwiązania, śledzenie podejrzanych, podsłuchiwanie, zaglądanie przez okna, przedstawienie teatralne, itp. samoistnie kierują myśli ku temu filmowi (o ile dany czytelnik zna ten plastelinkowy serial).



Grzegorz Cezary Skwarliński ©

Leonie Swann
Sprawiedliwość owiec
Amber Wydawnictwo 2006
str.264
oprawa twarda



piątek, 13 września 2013

Terry Pratchett, Stephen Baxter - „Długa Ziemia”

Sir Terry Pratchett to autor, który jest znany miłośnikom literatury fantastycznej, w szczególności fantasy o humorystycznym zabarwieniu. Twórczość pisarza może się podobać albo nie, rzecz gustu. Jednak jego cykl Świat Dysku zdobył ogromną popularność i rzesze oddanych czytelników. Niestety przez pryzmat tego cyklu często oceniamy twórczość sir Pratchetta. Twórczość, która jak się okazuje nie ogranicza się tylko do wspomnianego wyżej gatunku fantastyki. Niewielu czytelników wie, że pisarz tworzył w przeszłości także s-f (Ciemna strona słońca, Warstwy wszechświata). Nieco bardziej znane są kooperacje z innymi pisarzami. Produkcje te utrzymane są jednak w humorystycznym duchu (np. Dobry omen).





















Temat rzeczywistości/światów równoległych był (i jest) często wykorzystywany w twórczości wielu pisarzy parających się fantastyką. Kolejna pozycja z tego kręgu na pewno nie przyciągnęłaby mnie aż tak bardzo gdyby nie nazwisko wspomnianego wyżej autora widniejące na okładce. Nie znałem wcześniej twórczości współautora książki - Stephena Baxtera, ale nie stanowiło to dla mnie przeszkody w zapoznaniu się z powieścią.

Powieść rozpoczyna się dość niepozornie i... nieco chaotycznie. Na szczęście jest to tylko początkowe wrażenie. Poszczególne fragmenty opowiadanej historii dość szybko dopasowują się i historia nabiera rumieńców. Równoległe wersje naszego świata są ciekawie i całkiem oryginalnie przedstawione. Niemal cała ludzka populacja (są oczywiście liczne wyjątki) może korzystać z dobrodziejstw innych rzeczywistości. Konsekwencje otwarcia/powstania Długiej Ziemi dotykają całą ludzkość. Poczujemy pionierskiego ducha o rodowodzie z czasów Dzikiego Zachodu, poznamy sytuację społeczno-ekonomiczno-polityczną jaka powstała w wyniku pojawienia się nowych obszarów zdatnych do zamieszkania. Dowiemy się też jakim cudem pewna maszyna została uznana za człowieka. Początki eksploracji nie są oczywiście łatwe. I to nie tylko z powodu dziewiczości alternatywnych Ziem. Dochodzą inne, zaskakujące problemy, o których pisać nie będę aby nie psuć przyjemności z czytania.

Na tym tle śledzimy losy kilku bohaterów. Najważniejszym z nich jest pewien chłopak o imieniu Joshua, który posiada naturalne zdolności przekraczania między światami. Motyw wędrówki jaki odnajdziemy w Długiej Ziemi jest może i lekko wyświechtany ale sprawnie poprowadzony. W głowie nie pojawiają się myśli typu: „gdzieś już to czytałem”. Ciekawie zostały wytłumaczone zagadkowe zniknięcia ludzi na pierwotnej Ziemi i skąd pojawiały się stwory znane jako trolle i elfy (notabene nie są wcale takie, jak każe nam postrzegać zbiorowa świadomość).

Moim zdaniem Długa Ziemia to ciekawa mieszanka powieści przygodowej, fantastycznej i... sensacyjnej. Akcja sprawnie poprowadzona, zaskakujące skojarzenia. Trzeba przyznać, że fabuła trzyma trochę w niepewności. Na tyle, że trudno oderwać się od lektury. Zasygnalizowane w powieści problemy dobrze wpasowują się w całość, ale nie zostały bardziej rozwinięte. Trochę brakuje im głębi. Nie jest to jednak żadna ujma dla opisanej historii. Nie jest to oczywiście rewelacyjna pozycja, ale też trudno przejść obok niej obojętnie.

Mimo tego Długa Ziemia może być dla wielu miłośników prozy sir Pratchetta pewnym rozczarowaniem. Nie jest to fantasy, nie wspominając o humorze. Jeśli już jakiś humor występuje, to jest subtelny i bliższy ironii niż dowcip znany ze Świata Dysku. Dla mnie to jednak miła odmiana.

Grzegorz Cezary Skwarliński ©



Terry Pratchett, Stephen Baxter
Długa Ziemia
Prószyński i S-ka, 2013
str. 368

czwartek, 12 września 2013

Elektroniczna rewolucja czytelnicza?

Książka w swojej niemal niezmiennej formie towarzyszy człowiekowi od wieków. Postęp technologiczny jednak jest nieustępliwy i po takich epokowych wynalazkach jak choćby druk przyszła kolej na rewolucję elektroniczną w postaci e-booków. 



(fot. Thinkstockphotos)
(fot. Thinkstockphotos)
Spora liczba książkowych bestsellerów ukazuje się w naszym kraju także w wersji elektronicznej. E-booki cieszą się coraz większą popularnością wśród wydawców (nie tylko ze względu na zdecydowanie niższy koszt wytworzenia) i odbiorców. Oczywiście książki w wersji elektronicznej mają swoje wady i zalety. Z różnych względów nie zastąpią całkowicie tradycyjnych wydawnictw. Są jednak od nich bardziej mobilne, a ich dostępność systematycznie wzrasta. Narastająca popularność e-booków może pchnąć czytelnictwo na nowe, trochę niezbadane, moim zdaniem, obszary. Promocja elektronicznych książek musi być jednak odpowiednio poprowadzona. Według mnie najważniejsze jest aby e-booki nie były droższe niż tradycyjne odpowiedniki danego tytułu. Niskiej cenie na pewno nie sprzyja wysokość podatku VAT jakim są obłożone (23%, a nie 5% jak tradycyjne książki). Jednakże tłumaczenia wydawców, że jest to element najbardziej wpływający na cenę uważam za mocno naciągane. Można oczywiście polować na wszelkiego rodzaju promocje, czasami bardzo atrakcyjne. Nie zmienia to jednak faktu, że e-booki są zdecydowanie za drogie biorąc pod uwagę ich wady i ceny tradycyjnych książek. Na tym tle ciekawie rysuje się przyszłość przedsięwzięć typu Humble Bundle, gdzie oferuje się internautom cyfrowe dobra (m.in. ebooki) z możliwością ustalenia przez nich ceny, którą chcą za nie zapłacić.

Pierwsze publikacje, które można uznać za pierwowzory dzisiejszych e-booków pojawiły się kilkanaście lat temu. Pliki w formacie pdf były w większości nieedytowalne. Zawierały oprócz odpowiednio sformatowanego tekstu także ilustracje, a to co pojawiało się na ekranie komputera do złudzenia przypominało standardowe artykuły i książki. Wtedy byłem sceptycznie nastawiony do tego typu wydawnictw. Czytanie wprost z komputerowego ekranu było dość niewygodne i męczące. Do tego ceny publikacji nie należały do atrakcyjnych w stosunku do klasycznej książki, a dostępność też pozostawiała wiele do życzenia. Nic jednak nie stoi w miejscu. Poszukiwano bardziej mobilnych, przypominających książkę, rozwiązań. Poszukiwania te nie ograniczały się tylko do zmniejszania rozmiarów i ciężaru dedykowanych urządzeń. Objęły również nowe sposoby wyświetlania tekstu. Pojawiły się wprawdzie pierwsze (stosunkowo duże) czytniki, ale dopiero popularność poręcznych tabletów (które w większości mogą spełniać funkcję czytnika) zapoczątkowała według mnie obecny boom na e-booki.

Spore grono producentów zajmuje się wytwarzaniem czytników e-booków. W świadomości społecznej funkcjonuje synonim: czytnik to Kindle (to tak naprawdę rodzina czytników rodem z amerykańskiego Amazona). Nie jest to jednak jedyne dostępne na rynku urządzenie. Spotkamy czytniki produkowane przez znane koncerny elektroniczne, jak i mało znane firmy. Firmy, które uznały, że mogą odnieść sukces na tym nowym obiecującym obszarze. Najprostsze czytniki wykonane w technologii e-papieru są dostępne w cenach osiągalnych dla przeciętnego człowieka. Wyposażone w podstawowe funkcje umożliwiające gromadzenie, sortowanie i oczywiście czytanie książek oraz możliwość robienia notatek, dodawania zakładek i łączenia się z internetem celem kupowania/ściągania kolejnych pozycji powinny zadowolić niejednego czytelnika.

Zagadnienie technologii wykonania ekranów czytników jest obszerne i dla zwykłego odbiorcy dość skomplikowane. Obecnie w sprzedaży znajdziemy dwa typy urządzeń. Świecące własnym światłem (ekran aktywny, LCD) i wymagające światła zewnętrznego, odbitego (ekran pasywny, e-papier). Czytniki oparte na technologii LCD są dość tanie i popularne (pewna grupa publicystów odmawia nawet takim urządzeniom miana czytnika). Ekrany wykorzystujące technologię e-papier spotkamy w wyspecjalizowanych i niestety trochę droższych urządzeniach. Zdania co do wyższości poszczególnych sposobów wyświetlania tekstu będą z pewnością podzielone. Ekran LCD zapewnia pełną gamę kolorów, ale ma spory „apetyt” na energię (potrafi się wyładować po kilku godzinach używania). Czytanie w świetle dnia sprawia spore trudności (im jaśniejsze otoczenie, tym gorsza widoczność wyświetlanego tekstu), a wzrok szybko się męczy (patrzymy bądź co bądź na źródło światła). E-papier to jak na razie maksymalnie 16 odcieni szarości (i to tylko w lepszych modelach czytników). Technologia do złudzenia przypomina jednak standardową kartkę papieru. Ekran jest matowy i nie świeci. Do czytania jest potrzebne światło zewnętrzne (odbite), tak jak w przypadku klasycznej książki (im jaśniejsze otoczenie, tym lepsza widoczność wyświetlanego tekstu, można czytać nawet w pełnym słońcu). Wzrok mniej się męczy, bo nie patrzymy na źródło światła. „Apetyt” na energię jest o wiele mniejszy niż w przypadku urządzeń wykorzystujących technologię LCD (najwięcej energii jest zużywane w momencie „przerzucania” strony).

Wgrywanie e-booków do czytników odbywa się przeważnie poprzez kabel USB bezpośrednio z komputera lub za pomocą wi-fi (są także wersje wykorzystujące karty pamięci flash). Pierwszy sposób można usprawnić przy pomocy specjalnych programów komputerowych. Programów, które spełniają rolę biblioteki cyfrowej. Drugi sposób jest raczej wolny. Większość czytników rozpoznaje najpopularniejsze formaty plików, takie jak: pdf, epub, rtf, txt i mobi (Kindle). Ładowanie baterii odbywa się poprzez kabel USB. Jak do tej pory nie spotkałem się z inną możliwością.

Przy przeglądaniu w internecie wszelkiej maści artykułów na temat e-booków i czytników tychże towarzyszyła mi pewna myśl. Czy tradycyjna książka jest skazana na zagładę? Mocno w to wątpię. E-booka nie postawi się na półce, nie pożyczy znajomemu (chyba, że wraz z czytnikiem), nie poczuje się charakterystycznego zapachu kartek, nie podpisze go autor. Jest jeszcze jeden aspekt, nad którym obecnie nie zastanawiamy się (albo zastanawiamy się zbyt mało). Co będzie, kiedy nasza cywilizacja zacznie odczuwać niedobory energii elektrycznej? Czytniki wymagają prądu do zasilenia swoich baterii. Nie ma energii - nie ma czytania. Papier nie ma tej wady.


Grzegorz Cezary Skwarliński ©
artykuł pierwotnie ukazał się na portalu Wywrota.pl


Źródła:
www.antyweb.pl
www.swiatczytnikow.pl
www.crafter.org.pl

wtorek, 27 sierpnia 2013

Wystawa "Wejherowo... z innej perspektywy"

Położenie Wejherowa blisko dużej aglomeracji (dobrze skomunikowane) nie sprzyja intensywnemu rozwojowi kultury. Miasto niestety coraz bardziej spełnia rolę sypialni większego sąsiada.



Dla sporej grupy społeczeństwa słowo prowincja ma wydźwięk pejoratywny. Kojarzy się często z zaściankowością i pustynią kulturalną. Jest to typowe generalizowanie, które z prawdą ma niewiele wspólnego. Oczywiście prowincja prowincji nierówna. Jednak wbrew wszelkim pozorom wiele interesujących wydarzeń kulturalnych ma na niej miejsce.

Wejherowo to średniej wielkości miasto (ok. 50 tys. mieszkańców) położone niedaleko Trójmiasta. W pewnych kręgach uważane jest za stolicę Kaszub, choć według mnie jest to raczej „chwyt marketingowy” niż rzeczywistość. Położenie blisko dużej aglomeracji (dobrze skomunikowane) nie sprzyja intensywnemu rozwojowi kultury. Miasto niestety coraz bardziej spełnia rolę sypialni większego sąsiada. Jest wprawdzie w Wejherowie Muzeum Piśmiennictwa i Muzyki Kaszubsko Pomorskiej, ale do niedawna była to jedyna w miarę atrakcyjna placówka z możliwościami wystawienniczymi. Sytuacja diametralnie zmieniła się w maju 2013, kiedy to oddano do użytku dość pokaźny gmach szumnie nazwany Filharmonią Kaszubską (oficjalnie siedziba Wejherowskiego Centrum Kultury). Budynek wzbudza wiele kontrowersji (według wielu opinii jest za duży jak na wielkość i możliwości miasta). Jedno jest jednak pewne, Wejherowo zyskało ciekawe przestrzennie miejsce do organizacji wielu imprez kulturalnych. Jedną z nich jest wystawa fotograficzna pn. Wejherowo... z innej perspektywy zaprezentowana w obszernym foyer budynku.


Z racji mojej długoletniej pasji fotograficznej nie omieszkałem zapoznać się z ekspozycją. Szczególnie, że mieszkam dość blisko. Na wystawę składa się kilkadziesiąt czarno-białych fotografii przedstawiających współczesne Wejherowo. I nie byłoby w tym nic ciekawego, gdyby nie fakt, że wszystkie prezentowane prace są panoramami 180 stopni. Przed zwiedzającymi otwiera się więc zupełnie inna perspektywa postrzegania. Wiem z autopsji jak pracochłonne jest wykonywanie fotograficznych panoram, więc wysiłek autora jest tym bardziej godny szacunku.

Byłem mile zaskoczony dość dużą liczbą osób przybyłych na otwarcie wystawy. Mając w pamięci doświadczenia z podobnych imprez w Muzeum Miasta Gdyni (gdzie pracowałem w przeszłości), nie liczyłem na taką frekwencję. Podczas wernisażu nasunęła mi się jednak niezbyt wesoła refleksja. Fotografia jest bardzo popularna, a osób zajmujących się nią ciągle przybywa. Wśród tego grona znajdzie się niejeden oryginalny twórca, ale bez znajomości, sponsorów czy wsparcia finansowego nie zostanie dostrzeżony. Patrząc na dorobek wystawienniczy autora trzeba uznać, że to debiutant. Debiutant, któremu udało się „wypłynąć” na nieco szersze wody.


relacjonował i fotografował
Grzegorz Cezary Skwarliński
(artykuł pochodzi z portalu Wywrota.pl)



piątek, 16 sierpnia 2013

Anna Szyszkowska-Butryn "Jak szybko opanować język obcy"

Intrygujący tytuł książki wzbudził we mnie zainteresowanie. Głównie z powodu moich doświadczeń z nauką jakiegokolwiek języka obcego. Ponieważ moje zaangażowanie we wspomnianą naukę można określić mianem „słomiany zapał”, nie omieszkałem sięgnąć po wymienioną pozycję. 
  

Przy pierwszym, pobieżnym przeglądaniu poradnik zatytułowany Jak szybko opanować język obcy wydał mi się taki jak inne tego typu publikacje. Dobra, przejrzysta pozycja. Bez szczególnych zaskoczeń, bez szczególnych rozczarowań. Moją uwagę zwróciły jedynie piktogramy zamieszczane przy każdej prezentowanej metodzie. Jednak przy bliższym poznaniu zostałem mile zaskoczony.
Zgodnie z dobrym zwyczajem na samym początku poradnika następuje wyjaśnienie symboli zastosowanych w wydawnictwie. Zanim jednak przejdziemy do zaznajomienia się z poradami czeka nas... test na inteligencję. Wbrew pozorom nie mierzy on ilorazu IQ. Na podstawie serii pytań można określić, jaka inteligencja jest w nas dominująca (matematyczno-logiczna, językowa, wzrokowa, praktyczna, muzyczno-rytmiczna, przyrodnicza, intrapersonalna, kinestetyczna, społeczna, duchowa). Ustalone przy pomocy testu dominanty mają wskazywać, jakiego rodzaju techniki uczenia się będą najskuteczniejsze w konkretnym przypadku. Dodatkowym elementem jest określenie (tylko z grubsza) osobistego kanału percepcji świata (wzrokowiec, słuchowiec, dotykowiec, kinestetyk). Oczywiście nie mogło zabraknąć wskazówek o tym, jak się motywować i stosować techniki organizacyjne. Lektura tej części książki jest niezbędna do zrozumienia (i zastosowania) dalej zawartych metod, wskazówek i porad.

Wspomniane wcześniej piktogramy ułatwiają zorientowanie się, czy dana metoda pasuje do ustalonego wcześniej profilu (inteligencja + kanał). Konstrukcja rozdziałów jest typowa dla poradników (opis metody, przykłady, podsumowanie). Na końcu zamieszczono szablony ułatwiające wykorzystywanie opisywanych metod. I na tym można by było zakończyć.
Wśród prezentowanych porad i metod znajduje się jednak ciekawy fragment, który można zastosować w... pisaniu tekstów (i to nie tylko w języku obcym). O co chodzi? W rozdziale Techniki rozwijające umiejętność pisania opisano tzw. fox index. Wskaźnik ten został wprowadzony do użycia przez prof. Roberta Gunninga w 1952. Może mieć zastosowanie do każdego tekstu. W prosty sposób można go obliczyć, a wynik ma wskazywać na przejrzystość (trudność) tekstu (np. tekst o wskaźniku 14-16 zrozumie student, dzieła Szekspira mają wskaźnik 6, Wall Street Journal - 11).

Co można powiedzieć tytułem zakończenia? Trzeba brać się do nauki (o ile czas pozwoli).

Grzegorz Cezary Skwarliński ©
(artykuł pochodzi z portalu Wywrota.pl

Anna Szyszkowska-Butryn
Jak szybko opanować język obcy
Wyd.: Edgard, Warszawa 2011
Seria: Samo Sedno
str. 272

czwartek, 25 lipca 2013

Ebooki w wydawnictwie ZŁOTE MYŚLI cz.1

Wydawnictwo "Złote Myśli" to jedno z pierwszych wydawnictw, które zaczęło wydawać wyłącznie ebooki. Tematyka szeroka, ale przeważają poradniki różnego rodzaju. Wśród proponowanych pozycji jest wiele bardzo ciekawych tytułów. Poniżej przedstawiam kilka bestsellerów i nowości.


Nowości
1. "Jak schudnąć i utrzymać ten efekt"

szczegółów dowiesz się tutaj













2. "Amatorski sport. Zawodowe myślenie"

szczegółów dowiesz się tutaj













3. "Rozgrywka desperata"

szczegółów dowiesz się tutaj














Bestsellery
1. "Mężczyzna od A do Z"


szczegółów dowiesz się tutaj













2. "Bogać się kiedy śpisz"


szczegółów dowiesz się tutaj













3. "Jak napisać, przepisać i z sukcesem obronić pracę dyplomową"


szczegółów dowiesz się tutaj






wtorek, 23 lipca 2013

Vox „X-Chants”

Charakter i egzotyka materiału zgromadzonego na płycie ma niezaprzeczalną wartość artystyczną i może dostarczyć wielu wrażeń. Wrażeń, które mogą okazać się... mistyczne.



Lubię wracać do tej płyty, mimo że nie należy do nowości (rok wydania 1997). Nie robię tego zbyt często, ale kolejne spotkania zawsze przynoszą swego rodzaju ukojenie, choć muzykę zamieszczoną na krążku trudno określić jako relaksacyjną. Nie jest to też pozycja, którą bez obaw można zaliczyć do kręgu muzyki elektronicznej, ale klimat i „elektroniczne tło” niosą ze sobą nieodparte skojarzenia.


Instrumenty elektroniczne mają tę właściwość, że właściwie użyte mogą stać się elementem wzbogacającym jakąś tradycyjną twórczość muzyczną. Trudno jednak stworzyć coś, co będzie odpowiednio współgrało. Coś, gdzie dodane brzmienia nie zdominują tradycji, jednocześnie stając się jej nieodłącznym elementem. Zadanie jest pozornie ułatwione, kiedy „na tapetę” trafiają utwory chóralne. Udanych przedsięwzięć jest jednak niezwykle mało. X-Chants niewątpliwie do nich należy. Niewielka obecność sztucznie generowanych dźwięków może niejednego miłośnika muzyki elektronicznej skutecznie zniechęcić do słuchania, nie mówiąc o religijnej tematyce. Jednak charakter i egzotyka materiału zgromadzonego na płycie ma niezaprzeczalną wartość artystyczną i może dostarczyć wielu wrażeń. Wrażeń, które mogą okazać się... mistyczne.


Krążek wypełniają utwory chóralne i partie solowe wczesnochrześcijańskiej, arabskiej kultury religijnej z Bliskiego Wschodu (m.in. obszar starożytnej Syrii). W odróżnieniu od tradycji chrześcijaństwa zachodniego, jak i wschodniego (prawosławnego) nie natkniemy się tutaj na głosy męskie, tylko na kobiece. Jest to bardzo charakterystyczne dla tej przedislamskiej kultury. Większość kompozycji została wzbogacona o brzmienia instrumentów elektronicznych. Nie stanowią one jednak motywu przewodniego (ani tym bardziej dominującego). Są umieszczone w głębokim tle i dodają zgromadzonym pieśniom nieuchwytnej subtelności. Do tego stopnia, że brak tychże brzmień przyczyniłby się w dużej mierze do zubożenia artystycznego materiału. Co można jeszcze napisać? W sumie już wystarczy. Trzeba X-Chants po prostu posłuchać. Posłuchać z otwartym sercem.

Na zakończenie krótka refleksja. Czy płyta nie powstała przypadkiem na fali zainteresowań twórczością religijną (głównie chorałami gregoriańskimi) jaka miała miejsce pod koniec lat 90-tych ubiegłego wieku (i trwa ze zmiennym nasileniem do dziś)? Nawet jeśli był to najważniejszy powód, dobrze się stało, że krążek pojawił się na rynku. W coraz większej powodzi komercji i „niemocy” twórczej kompozytorów (i to nie tylko w muzyce elektronicznej) stanowi mocny i jasny punkt.

Grzegorz Cezary Skwarliński ©
(artykuł pochodzi z portalu Wywrota.pl)

Vox
X-Chants
Erdenklang 71002, 1997





środa, 17 lipca 2013

Kwadryzm cyfrowy

Wielu artystów tworzy nieprzeciętne dzieła nie trafiając do szerszego grona odbiorców (są znani tylko w pewnych, dość wąskich kręgach). Przyczyny są różne i nie będę się nad nimi skupiał w tym miejscu.


Mirosław Śledź (ur. w 1961 w Gdyni), malarz samouk (z zawodu krawiec) zmagający się od dzieciństwa z postępującą głuchotą. Malować zaczął w 1991 roku, ale swój styl (kwadryzm) stworzył dwa lata później. Artysta brał udział w około 200 wystawach. Od roku 2012 związany z ogólnopolską grupą GAG z którą uczestniczył w wystawach i plenerach w Suwałkach, Warszawie, Łodzi, Poznaniu i Zabrzu. Twórczość autora zalicza się do nurtu „art-brut”, czyli sztuki surowej. Artysta nie był mi wcześniej znany mimo, że tworzy od ponad 20 lat. Stąd moje odczucie, że jego dorobek we własnym mieście jest trochę niedoceniany.


happening
Na zapowiedź wystawy Kwadryzm cyfrowy całkiem przypadkowo natrafiłem na Facebook'u. Po małym uzupełnieniu wiedzy, za pomocą internetu, na temat kwadryzmu postanowiłem wybrać się na wernisaż wspomnianej wyżej wystawy. Galeria Cordia w Gdyni nie była mi wcześniej znana. Jednak jako gdynianin z urodzenia nie miałem większych problemów w jej odnalezieniu. Jakież było moje zdziwienie, kiedy okazało się, że galeria mieści się w... suterenie. Ten fakt nie umniejszył jednak w żaden sposób doznań artystycznych. Niewielka wystawa jaka tam została zaprezentowana jest swego rodzaju przypomnieniem, że kwadryzm jest obecny w sztuce już od 20 lat. Tym razem autor zaprezentował kilkanaście prac, które zalicza do kwadryzmu matematycznego. Kwadryzm cyfrowy zaś uczestnicy wernisażu mieli okazję poznać na trawniku przed galerią w ramach happeningu. Trudno powiedzieć do kiedy będzie trwała wystawa i w jakich godzinach można oglądać obrazy (otwarcie nastąpiło w 13.07.2013). Mam nadzieję, że krótki fotoreportaż z imprezy, znajdujący się pod niniejszym artykułem, trochę przybliży kameralną atmosferę miejsca i wydarzenia.


fragment wystawy
Galeria Cordia
Niezależna galeria Cordia (w zasadzie Concordia, jak przyznał sam artysta) mieści się w bloku (w niewielkiej suterenie) w Gdyni Chyloni. Pomieszczenie spełnia też rolę pracowni. Wejście do galerii znajduje się od strony ulicy Morskiej, ale szyld nie jest zbyt zauważalny ze względu na tereny zielone.







happening


Kwadryzm
Mirosław Śledź zainspirowany kubizmem wyeliminował z tego stylu wszelkie okrągłości. Zostawił tylko proste, geometryczne formy. Tak powstał kwadryzm (określenie artysty). Styl jednak ewoluował i z czasem część obrazów zaczęła jednak zawierać elementy zaokrąglone.

happening
happening

fragment wystawy
happening

















Relacjonował i fotografował
Grzegorz Cezary Skwarliński 

(artykuł pochodzi z portalu Wywrota.pl)



poniedziałek, 15 lipca 2013

Sinusoidal „Out of the Wall”

Zespół jest doskonałym przykładem jak należy realizować swoje pomysły, czerpać inspiracje z bogatej skarbnicy muzyki, nie zaniedbując własnych idei.



Uważni czytelnicy pewnie zauważyli, że często w swoich tekstach posługuję się terminami „klasyczna muzyka elektroniczna” i „nowa elektronika”. Jaka jest różnica między tymi dwoma nurtami muzyki elektronicznej? W maksymalnym uproszczeniu można powiedzieć, że klasyczna muzyka elektroniczna wywodzi się z tzw. muzyki mechanicznej i sięga korzeniami początku XX w. Właściwy jej rozwój nastąpił dopiero po zbudowaniu pierwszego funkcjonalnego syntezatora w 1963 (gatunki to m.in. berliner schule, krautrock, british school). Nowa elektronika zaś to nieoficjalny termin dla twórczości wyrosłej z muzyki tanecznej/klubowej lat 80. XX w. bazującej głównie na technice samplingu (gatunki to m.in. down tempo, drum'n'bas, chillout, electropop, IDM, chillwave, itp.). Nurty te coraz mocniej wzajemnie się przenikają. Powoduje to, że trudno obecnie jednoznacznie sklasyfikować twórczość spod znaku muzyki elektronicznej. Czy to jednak takie ważne, kiedy do rąk słuchacza trafia twórczość intrygująca i niebanalna, czerpiąca pełnymi garściami inspiracje zarówno z jednego, jak i drugiego nurtu? Wydaje mi się, że nie.

Nie ukrywam, że po Out of the Wall, pełnowartościowy debiut grupy Sinusoidal, sięgałem z pewną obawą. Zapowiedź w postaci epki (Sinusoidal EP) z jednej strony zachęcała oryginalnością, z drugiej wzbudzała obawy: czy różnorodność zawartych na pełnym albumie kompozycji nie przyczyni się do „zgubytegoż albumu, czy stylistyczne „rozdarcie” epki nie przeniesie się dalej.

Out Of The Wall to 11 kompozycji autorstwa Michała Siwaka i Adrianny Styrcz. Zespół ciąży dość wyraźnie ku mieszance IDM, chillwave i down tempo z charakterystycznymi elementami trip-hopu. Mieszance dość mocno podszytej nu-jazzem. Próżno tu szukać mrocznych klimatów obecnych na Sinusoidal EP. Znajdziemy za to kompozycje zwiewne, delikatne, „falujące”. Urzeknie ambientowe wyczucie przestrzeni, zaskoczą ciekawe harmonie upstrzone selektywnymi trzaskami, pobudzi tri-hopowy bit. O dziwo, nie przeszkadza mi tu śpiew Ady (w klasycznej muzyce elektronicznej uważam wokal za zbędny element). Wręcz przeciwnie, przy tak oszczędnych w barwy kompozycjach głos wokalistki oryginalnie je wzbogaca, buduje niecodzienny klimat. Klimat momentami oniryczny, momentami impresjonistyczny, momentami relaksujący. Może się przez to wydawać, że album długogrający jest mniej spójny gatunkowo niż starsza od niego epka. Moim zdaniem tak nie jest. Zauważalna różnorodność nie jest mankamentem, a po głębszym zapoznaniu się z zawartością płyty okazuje się, że spełnia na swój sposób rolę spinającą. I byłoby idealnie gdyby nie słodkawy (kołysankowy), nie pasujący do całości (przez brak wokalu?) zamykający album utwór Out of the wall. Miejmy na uwadze, że to debiut, potknięcie więc do zaakceptowania.

Odkąd piszę na temat muzyki elektronicznej, zawsze twierdziłem, że jest to pole działalności, gdzie można wyczarować niezwykłe, oryginalne klimaty pod warunkiem, że biorą się za to odpowiednie osoby. Osoby z wizją, wyczuciem artystycznym i nie unikające poszukiwań. Sinusoidal jest doskonałym przykładem, jak należy realizować swoje pomysły, jak czerpać inspiracje z bogatej skarbnicy muzyki, nie zaniedbując własnych idei. Duet postawił wysoko poprzeczkę. Zobaczymy co pokaże na drugiej płycie (o ile powstanie). Płycie tak naprawdę najważniejszej dla każdego twórcy. 
Grzegorz Cezary Skwarliński © 2011
(artykuł pochodzi z portalu Wywrota.pl)


 

Sinusoidal
Out of the Wall 
Luna Music 2011, LUNCD263


niedziela, 14 lipca 2013

Peter Sloterdijk „Kryształowy pałac”

Kryształowy pałac – budowla ze szkła i stali powstała na Wielką Wystawę z 1851 w Londynie. W 1854 po zakończeniu wystawy przeniesiony (i powiększony) do dzisiejszego Upper Norwood. W 1936 spłonął. Pałac uchodził za symbol dziewiętnastowiecznego postępu. 
 


Peter Sloterdijk – filozof, eseista i publicysta. Zasłynął m.in. rozprawą Krytyka cynicznego rozumu i monumentalnym dziełem Sfery. Zajmuje się teorią nowoczesności i współczesnego kapitalizmu, analizuje sztukę współczesną i popkulturę.

Im Innenweltraum des Kapitals (W wewnątrz-świato-przestrzeni kapitału)  –  tak brzmi tytuł oryginału. Mało „nośna” nazwa, która miałby nikłe szanse zwrócenia uwagi polskich czytelników. Polski wydawca, na szczęście, zmienił tytuł książki na bardziej przystępny (i bądź co bądź intrygujący) – Kryształowy pałac. Motyw pałacu przewija się przez cały esej, mimo że tematem przewodnim jest globalizacja. Został zapożyczony przez autora od Dostojewskiego (dla którego wspomniana budowla oznaczała świątynię konsumpcji). Dla Sloterdijka „pałac” to przede wszystkim odzwierciedlenie współczesnego modelu życia. Kryształowa powłoka nad głowami konsumentów, swoista cieplarnia bezpieczeństwa. Myliłby się jednak ten, kto by pomyślał, że jest to kolejna pozycja o tematyce ekonomicznej. Sloterdijk przedstawia wprawdzie proces globalizacji, ale z zupełnie innej, dość zaskakującej strony.

Opowieść swoją snuje już od czasów... Kolumba. Omawia kolejne podboje, „ekspansje” i wielkie odkrycia podróżników europejskich prowadzące do ziemskiej globalizacji z pozycji filozofa. Lektura uzmysławia jednak, że to nie tylko filozoficzny wywód (zresztą napisany wyjątkowo sprawnie, niemal z literackim zacięciem) o wspomnianej globalizacji, ale też o historii i epoce posthistorycznej. Epoce, w której notabene żyjemy, gdzie rządy państw wykorzystują niemal wszystko jako element swego rodzaju opowieści. Opowieści, która według autora historią już nie jest. Opowieści dziwnej i niezrozumiałej dla większości ludzkości. Opowieści, w której znudzeni (zgnuśniali) konsumenci oczekują „niezbędnych do życia” atrakcji i towarów. Opowieści o wygenerowanej i zaplanowanej rzeczywistości, gdzie zachowujemy tylko pozory wyboru (jest w założeniu z góry przewidziany), gdzie tak naprawdę nie liczą się już żadne umiejętności z wyjątkiem jednej – sztuki robienia kariery (a właściwie sztuki gromadzenia pieniędzy). Mimo to niewiele jednostek jest zdolne opuścić wygodną, spokojną i znaną cieplarnię na rzecz prawdy, która jest gdzieś na zewnątrz (poza tytułowym pałacem).

Nieodparcie nasuwają mi się skojarzenia z twórczością Philipa K. Dicka. Pisarz ten w większości swych powieści „przemycał” niepokojącą myśl, że rzeczywistość, w której żyjemy jest tylko iluzją, niemal doskonałą imitacją, nie jest prawdziwa, że wymyślono ją na potrzeby „maluczkich”.

Książka nie jest łatwa w lekturze. Pełno tu metaforycznych odniesień, nowych pojęć, neologizmów. Momentami ma się wrażenie, że jest trochę przeintelektualizowana. Czytelnicy, którzy nigdy nie mieli styczności (choćby pobieżnej) z filozofią lub ewentualnie jej historią, mogą mieć trudności w zrozumieniu niektórych wywodów autora. Esej Im Innenweltraum des Kapitals ukazał się w 2004 roku. Moim zdaniem nie stracił jednak w żaden sposób ze swojej aktualności. Powstaje nawet pytanie, czy obecny kryzys nie jest może kolejnym wątkiem opowieści z cieplarni?

Strona internetowa wydawcy informuje, że Seria Idee ma za zadanie wprowadzić do polskiego obiegu prace z zakresu filozofii i socjologii politycznej, a jej celem jest m.in. systematyczna budowa intelektualnej bazy dla ruchów lewicowych oraz zmiana sposobów myślenia o najistotniejszych kwestiach współczesności. Książka Sloterdijka nie wpisuje się moim zdaniem do końca w cele serii. Na pewno zachęca do zmiany sposobu myślenia, ale czy buduje bazę dla wspomnianych ruchów (notabene Sloterdijk także je „ruga” w swoim eseju), nie mówiąc o ograniczonej dostępności pozycji nie tylko ze względu na cenę?



Grzegorz Cezary Skwarliński © 2011
(artykuł pochodzi z portalu Wywrota.pl)



Peter Sloterdijk Kryształowy pałac
Tytuł oryginału: Im Weltinnenraum des Kapitals
Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2011
Seria Idee, t. 26, str. 336


sobota, 13 lipca 2013

Bubble Chamber „Live @ S.F.I.N.K.S 700”

Dubstep - gatunek muzyczny przesiąknięty elementami dubowymi (ciężkie basy, przestrzenie i delaye) często połączonymi z motoryczną perkusją, czasami nawiązuje do drum'n'bass. Podstawę stanowi generowany elektronicznie subbass, który jest potem dodatkowo przetwarzany. Specyfika gatunku utrudnia występy „na żywo”.


Bubble chamber, czyli komora pęcherzykowa - urządzenie służące do obserwacji śladów cząstek elementarnych (promieniowania jonizującego), aktualnie nie stosowane. Bubble Chamber to także powstały niedawno (2011) trójmiejski zespół eksplorujący obszary muzyki elektronicznej (dokładnie tzw. nowej elektroniki). Czyżby grupa nawiązując do nazwy wspomnianego urządzenia chciała podkreślić niecodzienny rodowód swojej twórczości? Bardzo możliwe.

Zespół jest autorskim projektem trójmiejskiego basisty Michała Góreckiego. Muzyk zainteresowany dubstepem postanowił zebrać wokół siebie artystów, którzy podobnie jak on próbowali na żywo odtworzyć klimat znany z klubów (czyli obszaru niejako zarezerwowanego dla DJ-ów). W ten sposób powstał Bubble Chamber w składzie: Michał Górecki – gitara basowa, Jacek Prościński – perkusja i Jakub Cisłowski (DJ Nawias) – urządzenia elektroniczne.

Mimo krótkiego stażu trio kilkakrotnie koncertowało. Efektem jednego z występów, jaki miał miejsce w sopockim klubie Sfinks 700, jest EP-ka pt. Live @ S.F.I.N.K.S 700. Co niesie ze sobą ta niespełna 30-minutowa pozycja? Na słuchaczy czeka pięć energetycznych kompozycji. Słychać, że zespół wykorzystuje nienowy pomysł łączenia instrumentów klasycznych z elektronicznymi (w dodatku w wykonaniu na żywo). Na pierwszy „rzut oka” przypomina to nieco dokonania grupy To Rococo Rot. Jest to jednak jedyne podobieństwo. Bubble Chamber garściami czerpie z estetyki dubstepu, wykorzystuje elementy drum'n'bass, dubu i breakbeatu a nawet zahacza o stylistykę reggae (rewelacyjny moim zdaniem Trip to Kingston). Kompozycje zostały rozpisane na instrumenty nieelektroniczne ale ostateczne brzmienie obrabiane jest elektronicznie i to w czasie rzeczywistym. Mało kto pozostanie obojętny na to, co dotrze do uszu. Różnorodność stylów nie powoduje wbrew pozorom kakofonii. Muzycy umiejętnie lawirują między gatunkami. Nieraz (dzięki mocnemu basowi) przyprawią słuchacza o „masaż wnętrzności”. Nieraz zaskoczą nie tylko perkusyjnymi improwizacjami. Odgłosy z widowni przypomną zaś jak występ zespołu został entuzjastycznie przyjęty. Tytułem podsumowania można obrazowo powiedzieć, że dźwięki generowane przez „pęcherzyki” są zakorzenione w przestrzeni. Czy tej wokół nas, czy może tej bardziej abstrakcyjnej międzyplanetarnej, to już zależy od odbiorcy. Trochę szkoda, że ta energetyczna uczta dźwiękowa trwa tak krótko. Bubble Chamber udowadnia, że elektroniczny i raczej studyjny z ducha dubstep sprawdza się także grany całkowicie na żywo.

Lider grupy zapowiada, że wydanie EP-ki to dopiero początek. Nie zwykłem bawić się w proroka, ale przy odrobinie szczęścia (i przychylności ewentualnych wydawców) formacja ma duże szanse (i wszelkie atuty) aby wypłynąć na szerokie wody. Rzadko na polskiej scenie pojawiają się tak ciekawe przedsięwzięcia. I to na światowym poziomie. 

Grzegorz Cezary Skwarliński © 2012
(artykuł pochodzi z portalu Wywrota.pl)


Bubble Chamber
Live @ S.F.I.N.K.S 700
CD (EP), Emess Media 2012


piątek, 12 lipca 2013

Krzysztof Romański „Wszystkie żagle prowadzą do Gdyni”

Istnieją trzy ideały piękna: kobieta w tańcu, rumak w galopie i fregata pod pełnymi żaglami (Honore de Balzac)


Fotograf powinien oglądać dużo zdjęć. Jest to jeden z elementów doskonalących warsztat. Też to robię, ale raczej stronię od albumów fotograficznych. Trudno powiedzieć dlaczego. Może ze względu na mnogość (wbrew pozorom) takich wydawnictw, może ze względu na cenę, a może ze względu na miałkość większości tego typu pozycji? Czasami jednak zdarza się, że trafiają do mnie tego typu publikacje. Z jakością bywa różnie. Coraz częściej mam wrażenie, że autorzy zdjęć zawartych w takich wydawnictwach albo mają dużo pieniędzy, albo znaleźli odpowiedniego sponsora (wydanie albumu nie należy do tanich przedsięwzięć), albo mają jakieś znajomości. Taki, ujmijmy to umownie, „nurt wspomagania”. Fotografie, jakie zobaczymy, w dużej mierze nie zachwycają (są wręcz przeciętne).

Przy pierwszym, pobieżnym zaznajomieniu się z albumem Wszystkie żagle prowadzą do Gdyni można dojść do błędnego wniosku, że pozycja zalicza się do wspomnianego wyżej trendu. Szczególnie, że autor jest związany zawodowo z Urzędem Miasta Gdyni. Jednak po bliższym poznaniu i poświęceniu odrobiny czasu na lekturę tekstu, towarzyszącego fotografiom, wyłania się zupełnie inny obraz. Obraz, który był już zauważalny w pierwszym albumie autorstwa Krzysztofa Romańskiego Gdynia - słoneczne miasto pod żaglami (wydanie 2010, przedstawiał zlot żaglowców The Tall Ships’ Races 2009). Obraz, który można zamknąć słowami: „duch żeglarstwa”.

Wszystkie żagle prowadzą do Gdyni to fotoreportaż (ponad 100 zdjęć) ze zlotu The Culture 2011 Tall Ships Regatta, który odbył się we wrześniu 2011 w Gdyni. Fotografie pokazują imprezę przez pryzmat jej najważniejszych momentów. Opowieść zaczyna się od chwili, kiedy pierwsze żaglowce wpływały do Gdyni. Powspominamy też paradę załóg i „las masztów” w porcie. Zobaczymy zdjęcia reportażowe przemieszane z krajobrazowymi oraz takimi, które można uznać za artystyczne (np. żaglowce o wschodzie słońca). Opowieść zakończy się paradą wszystkich jednostek pod pełnymi żaglami na morzu. Nie wszystkie zamieszczone w albumie fotografie są doskonałe pod względem kompozycyjnym, ale niosą ze sobą niepowtarzalny żeglarski klimat regat. Wrześniowe słońce też miało swój udział.

Obowiązki zawodowe autora pomogły w pewien sposób w uzyskaniu ciekawych fotografii (nie wszyscy chętni fotograficy mieli możliwość uczestniczenia w przedstawianym wydarzeniu z pokładu jednostki pływającej). Nie jest to jednak warunek konieczny do uzyskania interesujących zdjęć. Jak sam autor przyznał, w trakcie „wodowania” albumu fotograf jest jak myśliwy. Musi trafić w odpowiedni moment i oddać celny strzał. W publikacji mamy wiele takich „upolowanych” kadrów. Trzeba przyznać, że Krzysztof Romański jest dobrym „myśliwym”. Do tego dobrym obserwatorem.

Niestety jest w książce kilka niedociągnięć w postaci nieostrych fotografii. Szczególnie jedno (ze strony 71) mocno zwraca uwagę swoją niedoskonałością. Nie wygląda to dobrze, a nie sądzę, by był to zamiar autora. Redaktor wybierający fotografie nie popisał się (chyba, że to błąd drukarni).


Grzegorz Cezary Skwarliński © 2012
(artykuł pochodzi z portalu Wywrota.pl)


Krzysztof Romański
Wszystkie żagle prowadzą do Gdyni
album fotograficzny
Oficyna Wydawnicza High Limit, Gdynia 2012
str.72, oprawa twarda