środa, 5 grudnia 2012

Tomasz Zawadziński „Saved as”



Toruński artysta Tomasz Zawadziński zajmuje się komponowaniem od 1999 roku. Jak do tej pory wydał kilka ciekawych płyt. Wystąpił także na festiwalu w Gorlicach w 2005. Współpracuje ze Sławomirem Jędraszkiem.

 














Tytuł recenzji fanom klasycznej muzyki elektronicznej z pewnością skojarzy się jednoznacznie. Nie będę jednak pisał o żadnej płycie z bogatego dorobku Tangerine Dream. O zespole też nie. Skoro nie, to o czym? O płycie Saved as Tomasza Zawadzińskiego. Skąd więc ten mylący (pozornie) tytuł?
 
Saved as rozpoczyna się utworem The search, który może kojarzyć się fanom TD z Sorcerer (jednym z wielu albumów tegoż zespołu z zapisem filmowej ścieżki dźwiękowej) i nie jest jedyna kompozycja wywołująca takie asocjacje. Krążek od samego początku tworzy atmosferę wywołującą podobne wrażenia, co twórczość Tangerine Dream z przełomu lat 70-tych i 80-tych XX wieku. Wbrew pozorom nie ma tu kopiowania ani naśladownictwa. Zawadziński prowadzi wprawdzie słuchacza do tego samego świata, ale przy pomocy odmiennych środków. Kompozycje są z jednej strony nastrojowe, z drugiej dynamiczne. Wzajemnie uzupełniają się tworząc ciekawą nastrojową abstrakcję. Abstrakcję, która w odpowiednich warunkach sprawia wrażenie dopracowanej ścieżki dźwiękowej jakiegoś nieistniejącego filmowego obrazu (być może nawet wyimaginowanego przez nasz umysł). Spotkamy tu oczywiście barwy, które przypomną dokonania grupy Edgara Froese (szczególnie te związane z kinematograficznymi produkcjami). Wydaje się, że jest to zabieg celowy mający odpowiednio ukierunkować słuchacza. Barwy i brzmienia jakie płyną z głośników nie pochodzą jednak ze wspomnianego wyżej okresu. Są współczesne. Wbrew pozorom nie przeszkadza to budowanym nastrojom. Nastrojom osadzonym chyba w najlepszym okresie dla muzyki elektronicznej jakim były lata 70-te i 80-te ubiegłego wieku.
 
Może wydawać się, że takie przebywanie jedną nogą w dzisiejszych czasach, a drugą w przeszłości wywoła rozdarcie. Jednak tak nie jest. Kompozytorowi udało połączyć się w odświeżający sposób klimat klasycznej muzyki elektronicznej ze współczesnym instrumentarium. Słychać, że Zawadziński czuje ten gatunek, a jego twórczość nie jest skażona przewidywalnością. Taki przyjemny... mandarynkowy sen.
 
Grzegorz Cezary Skwarliński © 2012
 (artykuł pochodzi z portalu Wywrota.pl)
 
Tomasz Zawadziński
Saved as
GEN CD 012, 2009

niedziela, 2 grudnia 2012

François-Emmanuel Brézet „Karl Dönitz. Ostatni Führer"

Mało kto wie, że po Adolfie Hitlerze był jeszcze jeden führer - Karl Dönitz. Właśnie o nim jest ta książka.

 















Z racji wykonywanego zawodu obracam się w środowisku historyków, więc pozycje książkowe z tego kręgu nie są mi obce. Niestety, większość z nich kierowana jest do pasjonatów. Suche przytaczanie faktów połączone często z mało zrozumiałą dla laików interpretacją, nie zachęcają do lektury. Są jednak autorzy, którzy potrafią przedstawiać historię językiem lekkim, zrozumiałym i wciągającym (choćby niezrównany Steven Runciman i jego Dzieje wypraw krzyżowych). Do tej grupy zaliczyłbym także francuskiego historyka François-Emmanuela Brézeta.
 
Karl Dönitz. Ostatni Führer to przystosowana do publikacji książkowej i uzupełniona praca doktorska wspomnianego autora. Zdjęcie na okładce sugeruje biografię charyzmatycznego człowieka o ciekawej osobowości. Wbrew pozorom tak nie jest. Autor niewiele miejsca poświęca życiu admirała (grossadmirala od 1943). O życiu prywatnym admirała dowiemy się niewiele, chyba że jest ono związane z jego służbą w marynarce (przebieg kariery przed i w czasie I-szej wojny światowej). Przez pryzmat działalności i decyzji Karla Dönitza, poznajemy historię niemieckiej marynarki wojennej (w szczególności dzieje floty podwodnej). Jaka była polityka utrzymania floty w okresie Republiki Weimarskiej (Reichsmarine). Jak kształtowała się doktryna użycia okrętów podwodnych (taktyka ataku zespołowego znana jako taktyka „wilczych stad”) i jaki wpływ na nią miał Dönitz. Na jakie problemy napotykał poprzednik Dönitza (Raeder) i sam Dönitz przy rozbudowie arsenału Kriegsmarine. Z czym borykała się marynarka wojenna na atlantyckim teatrze działań wojennych (tarcia na linii Kriegsmarine – Luftwaffe dotyczące rozpoznania). Poznamy kulisy powołania na stanowisko grossadmirała. Większość stron książki zajmuje opis przebiegu walk i to nie tylko na Atlantyku, ale także na Morzu Bałtyckim, Czarnym i Śródziemnym. Nie ominięto prezydenckiego” epizodu (od 30 kwietnia 1945 do formalnie 5 czerwca 1945, choć jego władza nie miała umocowania prawnego).

Z książki dowiemy się, że Dönitz był zręcznym politykiem (klęskę wojny podwodnej na Atlantyku przedstawił Hitlerowi jako „tymczasowy odwrót”, wykorzystując sytuację do rozbudowy i unowocześnienia floty podwodnej) ale też oficerem zafascynowanym Hitlerem. Usprawiedliwiał jego decyzje i wprowadził do marynarki niemal fanatyczną zasadę „walki do końca”. Mimo to był lubiany przez załogi okrętów. Autor rozprawia się z mitem „dobrego faszysty” (pod koniec wojny grossadmirał wydał rozkaz aby okręty wojenne zajmowały się również ewakuacją ludności cywilnej). W ten sposób kreśli portret psychologiczny Karla Dönitza.
 
Interesujących się historią (w szczególności II wojną światową) nie trzeba będzie przekonywać do lektury opisywanej pozycji. Jeśli ktoś jest zainteresowany historią marynarki wojennej i U-Bootów, to pozycja zdecydowanie dla niego. 
 
Grzegorz Cezary Skwarliński © 2012
(artykuł pochodzi z portalu Wywrota.pl)


P.S.
Układ książki jest, jak na polskie warunki, nietypowy. Przypisy znajdują się na końcu książki, a nie u dołu strony jak to zwykle bywa. Nie ukrywam, że jest to lepsze rozwiązanie.
 
Karl Dönitz. Ostatni Führer
François-Emmanuel Brézet
Wydawnictwo Muza SA 2012
stron: 320

poniedziałek, 26 listopada 2012

Krzysztof Zimmermann „Waiting for an Answer”

Krzysztof Zimmermann ukończył studia magisterskie w Akademii Muzycznej w Gdańsku. Obecnie mieszka w Göteborgu w Szwecji. Płyta Waiting for an Answer jest jego debiutem.




Definiowanie gatunków muzycznych ma swoje wady i zalety. Z jednej strony łatwiej odnaleźć interesującą nas twórczość, z drugiej spotykamy dziwne zbitki słowne, które wprowadzają niepotrzebny zamęt. Kiedy sięgnąłem po płytę Waiting for an Answer Krzysztofa Zimmermanna, spotkałem się z terminem „modern classic”. Czy to nowoczesna klasyka czy klasyczna nowoczesność? Nie będę podejmował się rozstrzygnięcia (osobiście termin ten uważam za sztuczny). Szczególnie, że w przypadku wymienionego krążka z głośników popłynie... ambient.

Płyta Zimmermanna dość wyraźnie dzieli się na dwie części. W pierwszych czterech kompozycjach przeważają sample charakterystyczne dla klasycznego ambientu wzbogacone minimalistyczną, budującą nastrój, dość „brudną” (jak ze zdartej płyty), barwą pianina. Utwór Street Crush może nieco zaskoczyć swoim początkiem, ale jest to bardziej urozmaicenie niż dysonans. Pozostałe kompozycje są nieco inne. Znikają klawiszowe nastroje, pojawiają się bardziej wyszukane eksperymenty i niecodzienne, chłodne, wręcz obce klimaty. Na koniec niejednego słuchacza urzeknie, nieco staromodny, zaśpiew... nad brzegiem morza. 

Waiting for an Answer ma swoistą właściwość, której notabene oczekuję od ambientu. Słuchając kompozycji przy pomocy słuchawek otwartych (tak aby docierały do uszu również dźwięki z otoczenia), można w pewnym zakresie mieć wpływ na kształt słuchanych kompozycji, a co za tym idzie na doznania. Zachęcam szczególnie do „eksperymentów” z utworem Departure 1 (z uwzględnieniem ruchliwego dworca kolejowego).

W klasycznym ambiencie zaś szeroko wykorzystuje się sample z otaczającego nas świata (np. z hal, dworców, ruch uliczny, itp.). Waiting for an Answer to niemal podręcznikowy przykład ambientu (szczególnie w swej pierwszej części). Nie ma tu szczególnych udziwnień ani zaskakujących eksperymentów. Może się wręcz wydawać, że krążek jest w jakiś sposób wtórny. Jest to jednak mylące wrażenie. Płyta Zimmermanna, jak każdy dobry ambient, niesie ze sobą swój własny oryginalny klimat.

Grzegorz Cezary Skwarliński © 2012
 (artykuł pochodzi z portalu Wywrota.pl)





Krzysztof Zimmermann 
Waiting for an Answer 
FQP 010, 2012

Krzysztof Jakubowski „Kraków na starych widokówkach”

Kartka pocztowa narodziła się w drugiej poł. XIX wieku. W niedługim czasie utrwalił się format 9x14 cm, a w 1905 odstąpiono ostatecznie od podziału: adres na rewersie, korespondencja na awersie. Przyczyniło się to do rozwoju widokówek (awers zaczęto wykorzystywać na nadruk).
 
















Pamiętam pocztówkowy szał z lat 60. i 70. XX wieku. Wtedy niemal każdy z moich rówieśników zbierał widokówki (też miałem pokaźny zbiór). Istniały nawet „systemy” (oparte na schemacie łańcuszka-piramidy), które miały zapewnić dużą liczbę kartek z całej Polski. Czy w dzisiejszej dobie kartki pocztowe to przeżytek? Wspomniany szał w zasadzie już minął, ale rzesza kolekcjonerów widokówek nadal jest liczna. A im starsze są kartki, tym bardziej poszukiwane.


Kraków na starych widokówkach to wybór felietonów autorstwa Krzysztofa Jakubowskiego, jakie ukazywały się sukcesywnie najpierw na łamach "Dziennika Polskiego", potem w krakowskim wydaniu "Gazety Wyborczej". Teksty były publikowane w latach 2000 – 2010. Poszczególne widokówki (notabene wszystkie ze zbiorów autora) pochodzą z lat 1897-1942. Reprodukcje podzielone zostały według dzielnic, ale nie według obowiązującego współcześnie podziału tylko według tradycyjnych nazw dawnych wsi gmin i przedmieść, które stopniowo tworzyły jeden organizm – Kraków.

Wśród opisów znajdziemy obiekty już nieistniejące, mniej lub bardziej znane fragmenty miasta, ale też znane obiekty. Poznamy jak się zmieniło miejsce i jego otoczenie. Felietony zostały uzupełnione o współczesne fotografie. Autor pisze o mieście ze znawstwem. Przedstawia historyczny kontekst tego, co pokazują widokówki. Nie unika uwag dotyczących miejskich spraw dnia dzisiejszego

Ze względu na dużą ilość ilustracji wydawnictwo można uznać za coś w rodzaju albumu. Jednak format, miękka oprawa i ilość tekstu trochę temu przeczy. Konstrukcja książki nie wymaga czytania według kolejności stron. Można wybrać interesujące obiekty. Według mnie to zaleta w tego typu wydawnictwach.

Kraków na starych widokówkach to propozycja nie tylko dla krakowian czy też kolekcjonerów. To ciekawa pozycja popularnonaukowa również dla bliżej zainteresowanych historią miasta. Dodam, tą mniej znaną historią.

  
Grzegorz Cezary Skwarliński © 2012
(artykuł pochodzi z portalu Wywrota.pl)


Krzysztod Jakubowski
Kraków na starych widokówkach
AGORA SA, Warszawa 2011
str. 232

niedziela, 25 listopada 2012

Redshift „Colder”


Redshift, czyli... przesunięcie ku czerwieni – zjawisko obserwowane w astronomii polegające na tym, że linie widmowe promieniowania elektromagnetycznego docierające z niektórych gwiazd lub galaktyk są przesunięte w stronę większych długości fali (mniejszych częstotliwości).

















Nie będę rozprawiał tutaj o astronomii, bo Redshift... to grupa brytyjska założona przez Marka Shreeve'a. Kompozytor od lat stoi na jej czele i kreuje jej niepowtarzalny styl. Zespół obecnie koncertuje w składzie Mark Shreeve, Julian Shreeve i Ian Boddy. Płyta Colder jest zapisem koncertu, jaki odbył się podczas 9 Hapshire Jam Festival (Liphook, Wielka Brytania, 13 października 2010).

Z ciemności wyłoniła się bestia i otacza ze wszystkich stron. Bestia nie jest straszna, o ile pozwolimy jej unosić się nad nami i cieszyć nas dźwiękową opowieścią. Historia zaczyna się od Sister moon - energetycznego „mocnego uderzenia” w wydaniu elektronicznym. Masywne dźwięki systemu modularnego Mooga w towarzystwie innych analogowych elektronicznych brzmień dosłownie wciskają w fotel. Po takim wejściu musi nastąpić uspokojenie. Roses are red spełnia to zadanie, choć wytchnienie jest krótkie. Pora na „kosmiczny” Two Worlds & in-between, który stopniowo zamienia się w rytmiczny kolaż sekwencerowych barw. Kolejne, za krótkie moim zdaniem, wytchnienie w postaci Azure zaczyna się symfonicznymi fakturami. Dołącza do nich mellotron, by stworzyć refleksyjną, nastrojową przestrzeń. Nadchodzi kolej na ekscytujący utwór tytułowy, nasycony sekwencerową dynamiką utrzymaną w duchu płyty Ricochet Tangerine Dream, okraszony barwami gitary (jednak nie jest to klasyczny instrument tylko sample). Opowieść zakończy nastrojowy (dzięki barwie mellotronu) ale nie pozbawiony charakterystycznej dynamiki Gun Chain.


Brzmienia, barwy i pomysły, jakie pojawiły się w tzw. space music (tak określano muzykę elektroniczną w pierwszej połowie lat 70-tych XX w.) ciągle zachęcają kompozytorów do dalszej eksploracji. Jednym artystom takowa eksploracja wychodzi tak sobie, innym doskonale. Ogromne bogactwo dźwiękowe Colder jest świetnym przykładem na innowacyjne i ekspresyjne wykorzystanie instrumentów z epoki. Moim zdaniem Redshift nie ma sobie równych w tej materii. Trudno uwierzyć, że muzycy podczas koncertu improwizowali. To tylko dowodzi kunsztu artystycznego.



Grzegorz Cezary Skwarliński © 2012
(artykuł pochodzi z portalu Wywrota.pl)


Redshift
Colder
Wielka Brytania
Distant Sun DS012, 2011

Aquavoice „Memories”


Nie doceniamy polskich artystów, szczególnie w dziedzinie muzyki (nie mówiąc o muzyce elektronicznej). Wprawdzie pewna liczba twórców z tego kręgu tworzy na przeciętnym poziomie, ale nie oznacza to, że wszyscy. 


 














Wielu polskich muzyków i kompozytorów osiąga światowy pułap (a nawet go przewyższa). Jednak w naszym kraju są prawie (lub wcale) niezauważani. Jeśli już główne media jakimś cudem „dokopią się” do takiego wartościowego artysty, to zaczynają się porównania (często nietrafione) z twórcami zza granicy, tak jakby nasi rodacy nie potrafili stworzyć czegoś własnego, bez większego lub mniejszego naśladownictwa. 
 
W tym miejscu skupię się oczywiście na muzyce elektronicznej, polu twórczości artystycznej, które jest mi najbardziej znane. Do artystów bardzo niedocenianych (i pomijanych) zaliczyłbym muzyka, kompozytora, dyrektora artystycznego Międzynarodowych Prezentacji Muzycznych Ambient w Gorlicach i... plastyka Tadeusza Łuczejkę, który swoje muzyczne obrazy kreuje od wielu lat pod pseudonimem Aquavoice. Jego płyta Memories z 2009 jest dowodem na to, że można stworzyć coś niezwykle interesującego bez czerpania z zagranicznych wzorców.
 
Na Memories znalazło się 12 kompozycji. Kompozycji różnych, częściowo znanych, ambientalnych. Napotkamy tu ciekawe, zaskakujące ale nienachalne eksperymenty dźwiękowe (np. rewelacyjne wykorzystanie sampli zdartej, kręcącej się czarnej płyty w Nostalgy). Odnajdziemy trochę mrocznych (Old ship), tajemniczych (Labirynth) i chłodnych (North) klimatów, a klasyczny ambient w Autumn mile zaskoczy. Wszystko, okraszone nienachalnymi barwami i samplami rodem z nowej elektroniki, układa się w wielowątkową opowieść z bliżej nieokreślonego miejsca. Wspomnienia z nieznanego świata. Mimo różnorodności zgromadzonych na krążku kompozycji całość jest zaskakująco spójna. Dwa utwory pochodzą wprawdzie z wcześniejszej płyty artysty Electronic Music (Labyrinth i Dancing snowflakes), ale nie wpływa to na ogólny odbiór (no może z wyjątkiem chill-outowego Dancing snowflakes, który moim zdaniem nie pasuje swoim nastrojem do pozostałych).

Uwzględniając dokonania z przeszłości słychać, że Aquavoice ciągle poszukuje. Poszukiwania nie idą tylko w jednym ambientalnym kierunku. Jednakże ten właśnie kierunek jest moim zdaniem najlepiej opanowany przez artystę. Kolejne podróże tą drogą mogą się okazać tak samo niezwykłe (może nawet bardziej) jak do tej pory. 

Grzegorz Cezary Skwarliński © 2012
(artykuł pochodzi z portalu Wywrota.pl)

 
Aquavoice
Memories
GEN CD 011, 2009